— Jestem… troche oslabiona po calym tym zamieszaniu — wymamrotala Agnes. — Chyba pojde do domu. — Jakis instynkt na poziomie szpiku kostnego kazal jej dodac: — Poprosze nianie, zeby mnie odprowadzila.
Vlad spojrzal na nia dziwnie, jak gdyby niewlasciwie sie zachowywala. Potem sie usmiechnal. Agnes zauwazyla, ze ma bardzo biale zeby.
— Chyba nigdy jeszcze nie spotkalem kogos takiego jak pani, panno Nitt — zapewnil. — Jest w pani cos… cos wewnetrznego.
— Ale spotkamy sie znowu.
Agnes kiwnela mu glowa i odeszla chwiejnym krokiem, trzymajac sie za glowe. Miala uczucie, ze to jedna wielka kula waty, w ktorej nie wiadomo dlaczego tkwi igla.
Minela Wielce Oatsa, ktory upuscil swoja ksiazke na podloge i siedzial teraz, jeczac, z glowa oparta na dloniach. Uniosl ja, kiedy przechodzila.
— Ehm… Nie masz czegos, co pomaga na glowe, panienko? — zapytal. — Naprawde… boli…
— Krolowa przygotowuje jakies pigulki na bol glowy z kory wierzby — odparla Agnes i pobiegla dalej.
Niania Ogg stala ponura z kuflem piwa w rece — polaczenie az do dzisiaj niewyobrazalne.
— Ten zongler lasicami sie nie zjawil — oznajmila. — No wiec powiem, co o nim mysle. Calkiem wypadnie z show-biznesu w tej okolicy.
— Mozesz… odprowadzic mnie do domu, nianiu?
— Co z tego, ze zostal ugryziony w wazne czesci ciala, to nalezy do… Dobrze sie czujesz?
— Okropnie, nianiu.
— No to chodzmy. Dobre piwo juz sie skonczylo, a i tak bym nie zostala, skoro nie ma sie z czego posmiac.
Wiatr swiszczal w gorze, kiedy szly do chatki Agnes. Wydawalo sie nawet, ze wiecej jest w nim swistu niz wiatru. Bezlistne drzewa skrzypialy, kiedy przechodzily pod nimi, a slaby blask ksiezyca saczyl sie pod sklepienie lasu, wypelniajac przestrzen groznymi cieniami. Pochmurnialo i zanosilo sie na deszcz.
Agnes zauwazyla, ze kiedy zostawily za soba miasteczko, niania podniosla cos z ziemi.
To byl kij. Nigdy dotad nie widziala, zeby czarownica noca niosla ze soba kij.
— Dlaczego to wzielas, nianiu?
— Co? Ach… Wlasciwie nie wiem. Jakas taka nerwowa noc, prawda?
— Przeciez nigdy nie balas sie niczego w Lan…
Jakies stworzenia wyrwaly sie z krzakow i wybiegly na droge przed nimi. Agnes zdawalo sie, ze to konie — dopoki nie oswietlil ich ksiezyc. A potem zniknely w cieniach po drugiej stronie drogi. Slyszala jeszcze, jak galopuja miedzy drzewami.
— Juz bardzo dawno ich nie widzialam — rzekla niania.
— A ja w ogole nigdy nie widzialam centaurow, tylko na obrazkach — odparla Agnes.
— Musialy tu dotrzec z Uberwaldu. Milo znowu je zobaczyc.
W chatce Agnes szybko zapalila swiece. Zalowala, ze drzwi nie maja rygli.
— Usiadz sobie — poradzila niania. — Przyniose ci wody. Wiem, gdzie tu co lezy.
— Juz dobrze, ja…
Lewa reka Agnes zadrzala nagle. O zgrozo, przekrecila sie w lokciu i przesunela dlon w gore i w dol przed jej twarza, jakby kierowana wlasna wola.
— Pewnie sie zgrzalas, co? — spytala niania.
— Sama przyniose wode — powiedziala Agnes, oddychajac z trudem.
Pobiegla do kuchni, prawa dlonia sciskajac za przegub lewej. Ta jednak wyrwala sie, chwycila z ociekacza noz i przeciagnela nim po scianie, rysujac na spekanym tynku nierowne litery:
WMPIR
Potem rzucila noz, chwycila Agnes z tylu za wlosy i przysunela jej twarz do napisu.
— Nic ci sie nie stalo? — zawolala niania z pokoju.
— Nie, nic. Ale chyba probuje sobie cos powiedziec…
Jakis ruch zwrocil jej uwage. Malutki niebieski czlowieczek w niebieskiej czapce gapil sie na nia z polki nad zlewem. Wystawil jezyk, wykonal obsceniczny gest i zniknal za workiem sody oczyszczanej.
— Nianiu…
— Tak, kochanie?
— Czy istnieja niebieskie myszy?
— Nie, jesli jestes trzezwa.
— No to mysle… ze nalezy mi sie drink. Zostalo jeszcze troche brandy?
Weszla niania, odkorkowujac flaszke.
— Dolalam na przyjeciu. Oczywiscie, to takie brandy ze sklepu, trudno sie spodziewac…
Lewa reka Agnes wyrwala flaszke i wylala jej zawartosc do gardla. Agnes zakaszlala tak mocno, ze czesc plynu wylala sie jej przez nos.
— Nie tak szybko, nie jest az taka slaba — upomniala ja niania.
Agnes stanowczo odstawila flaszke na kuchenny stol.
— Dobra — powiedziala, a jej glos wydal sie niani zupelnie inny. — Nazywam sie Perdita i od tej chwili przejmuje to cialo.
Gdy tylko Hodgesaargh wrocil do ptaszarni, poczul zapach palonego drewna, ale zlozyl go na karb plonacego na dziedzincu ogniska. Wczesnie wyszedl z przyjecia — nikt tam nie chcial rozmawiac o sokolach.
Zapach byl bardzo silny. Hodgesaargh zajrzal do ptakow, zauwazyl plomyk na srodku podlogi, siegnal po wiadro wody i chlusnal.
Plomyk nadal migotal delikatnie na splywajacych woda nagich kamieniach.
Hodgesaargh przyjrzal sie ptakom. Obserwowaly go z zaciekawieniem. Normalnie przy ogniu wpadalyby w panike.
Hodgesaargh nigdy nie byl sklonny do tracenia glowy. Przygladal sie przez chwile, po czym wzial kawalek drewna i ostroznie dotknal nim plomienia. Ogien przeskoczyl na drewienko i palil sie dalej.
Drewno nie zaczelo nawet czerniec.
Znalazl jeszcze jedna galazke i przesunal ja przez plomyk, ktory natychmiast na nia przeskoczyl. Wciaz byl tylko jeden. Stalo sie oczywiste, ze nie powstana dwa.
Polowa pretow w oknie sie wypalila, a troche zweglonego drewna lezalo przy scianie ptaszarni, gdzie staly stare skrzynki z gniazdami. Powyzej kilka gwiazd blyszczalo przez strzepy mgly nad poczerniala dziura w dachu.
Cos sie tam palilo, jak stwierdzil Hodgesaargh. I to dosc gwaltownie, sadzac po efektach. Ale takze dziwnie miejscowo, jakby zar byl jakos ograniczony…
Siegnal do plomyka tanczacego na koncu galazki. Byl cieply, ale… nie tak goracy, jak powinien.
Teraz przeniosl sie na jego palec. Laskotal. Hodgesaargh pomachal reka, a wszystkie ptaki odwracaly glowy, zeby na to patrzec.
Przy swietle plomyka pogrzebal w zweglonych resztkach skrzynek. Wsrod popiolow znalazl kawalki skorupki jaja.
Zebral je i przeniosl do zagraconego pokoiku na koncu ptaszarni, sluzacego mu za warsztat i sypialnie. Umiescil plomien na spodeczku. Tutaj, w ciszy, slyszal jego delikatne skwierczenie.
W slabym blasku obejrzal zapchana ksiazkami polke nad lozkiem i zdjal gruby, postrzepiony tom, na