Nie byly to slowa, ktore kojarzylaby ze swiatlem. Moze to sposob, w jaki byly wypowiadane… Ale mialy tez dziwne echo, drugi glos, wpleciony w ten pierwszy, zlaczony kazda sylaba…
— …
Aha… Jeden umysl pekniety na polowy. Na tym swiecie jest wiecej Agnes, niz Agnes moglo sie przysnic, powiedziala sobie babcia. Dziewczyna zrobila tyle, ze nadala tej drugiej imie, a kiedy nadaje sie czemus imie, daje sie zycie…
W poblizu bylo cos jeszcze, blysk o srednicy kilku fotonow, ktory zgasl, kiedy zaczela go szukac wzrokiem. Na chwile odwrocila uwage, po czym spojrzala znowu. I znowu malenka iskierka zgasla.
Cos sie ukrywalo.
Piasek przestal sie sypac. Czas dobiegl konca.
Teraz miala sie przekonac, kim jest.
Babcia Weatherwax otworzyla oczy i bylo tam swiatlo.
Powoz zahamowal w blocie na gorskiej drodze. Woda przelewala sie przez kola.
Niania wysiadla i poczlapala do Igora, ktory stal w miejscu, gdzie nie bylo drogi.
Tam, gdzie byc powinna, pienila sie woda.
— Przedostsaniemy stsie? — spytal Igor.
— Prawdopodobnie, ale jeszcze gorzej bedzie w dole, gdzie to wszystko splywa — stwierdzila niania. — Rowniny byly odciete przez cala zime, do teraz…
Spojrzala w druga strone. Droga wila sie dalej w gory, zalana, ale chyba przejezdna.
— Jaka jest najblizsza wioska w tamta strone? — spytala. — Jakas z porzadnym kamiennym budynkiem? Slake, prawda? Jest tam zajazd dla dylizansow.
— Tak jestst. Stslake.
— W kazdym razie pieszo nigdzie w taka pogode nie dojdziemy — uznala niania. — Czyli musi byc Slake.
Wrocila do powozu, ktory po chwili zawrocil. — Jakis klopot? — zainteresowala sie Magrat. — Dlaczego jedziemy w gore?
— Zmylo droge — wyjasnila niania.
— Jedziemy do Uberwaldu?
— Tak.
— Ale tam sa wilkolaki i wampiry, i…
— Owszem, ale nie wszedzie. Na glownej drodze powinnysmy byc bezpieczne. Zreszta nie mamy wielkiego wyboru.
— Chyba masz racje — zgodzila sie Magrat z wahaniem.
— Poza tym mogloby byc gorzej — oswiadczyla niania.
— W jaki sposob?
— No… moglyby tu z nami jechac weze.
Agnes zobaczyla, jak przelatuja obok skalnych scian. Spojrzala w dol i dostrzegla piane na wezbranej rzece. Swiat wywinal kozla, kiedy Vlad zatrzymal sie w powietrzu. Woda oblewala jej palce u nog.
— Niech sie stanie… lekkosc — powiedzial. — Chcialabys byc lekka jak powietrze, prawda, Agnes?
— My… mamy miotly — wykrztusila Agnes.
Cale zycie wlasnie przemknelo jej przed oczami
— Bezuzyteczne, niezgrabne, glupie przedmioty — odparl Vlad. — I nie moga zrobic tak…
Sciany wawozu rozmazaly sie od predkosci. Zamek zniknal w dole. Chmury przemoczyly ja, a potem rozstapily sie jak srebrzystobiala welna pod zimnym, milczacym swiatlem ksiezyca.
Vlada obok nie bylo. Agnes zwolnila wznoszenie, wyrzucila rece na boki, by zlapac to, czego nie ma, i zaczela spadac…
Pojawil sie, rozesmiany, i chwycil ja w talii.
— …prawda? — zapytal.
Nie mogla mowic. Zycie przesuwajace sie jej przed oczami w jedna strone spotkalo zycie sunace przed oczami w przeciwnym kierunku. Slowa by ja teraz zawiodly, gdyz nie potrafila zdecydowac, kiedy jest „teraz”.
— A jeszcze niczego nie widzialas — powiedzial Vlad.
Strzepki chmur rozmyly sie za nimi, kiedy pomkneli naprzod.
Chmury zniknely. Moze i byly rzadkie jak dym, ale imitowaly jakas powierzchnie, co nioslo ulge. Teraz Agnes widziala ich oddalajaca sie granice, a daleko w dole lezaly zalane ksiezycem rowniny.
— Ghjgh — zabelkotala, zbyt spieta i przerazona, by krzyczec ze strachu.
— Widzisz to? — Vlad wyciagnal reke. — Widzisz swiatlo wokol Krawedzi?
Agnes spojrzala w tamta strone, bo wszystko byloby lepsze od patrzenia w dol.
Slonce znajdowalo sie pod Dyskiem. Jednak wokol ciemnej Krawedzi jego promienie odnajdywaly droge przez nieskonczony wodospad, tworzac jasniejaca wstege pomiedzy okrytym noca oceanem a gwiazdami. Wygladala rzeczywiscie przepieknie, jednak Agnes czula, ze piekno latwiej utkwi w oku patrzacego, jesli nogi patrzacego stoja na czyms solidnym. Na wysokosci dziesieciu tysiecy stop oczy patrzacego maja tendencje do lzawienia.
Perdita uwazala, ze to piekne. Agnes zastanowila sie, czy — gdyby skonczyla jako kolisty rozowy rozprysk na skalach — Perdita nadal by istniala.
— Wszystko, czego tylko zapragniesz — szepnal Vlad. — Na zawsze.
— Chce na dol — powiedziala Agnes.
Wtedy ja puscil.
Ksztalt Agnes mial jedna zalete — idealnie nadawal sie do spadania. Automatycznie przekrecila sie brzuchem w dol; z rozwianymi z tylu wlosami unosila sie wsrod wichury.
To dziwne, ale groza minela. Byla lekiem przed sytuacja, nad ktora nie ma kontroli. Teraz, z rozlozonymi rekami, spodnica trzepoczaca wokol nog, z oczami lzawiacymi w lodowatym wichrze Agnes widziala przynajmniej, co niesie przyszlosc — chocby nie byla tak pojemna, by niesc zbyt wiele.
Moze gdyby trafic w osniezone zbocze albo gleboka wode…
— Zamknij sie!
— Zamknij sie! A poza tym widze jakies jezioro. Chyba dam rade poleciec tam ukosem.
— Skad o tym wiesz? Ja nie wiem. To skad ty mozesz wiedziec?
Vlad pojawil sie obok Agnes w swobodnej pozie, jakby siedzial w powietrzu na sofie.
— Podoba ci sie? — zapytal.
— Na razie wszystko w porzadku — odparla, nie patrzac na niego.
Poczula, ze dotknal jej dloni. Nie odebrala zadnego wrazenia nacisku, ale przestala spadac. Znow byla lekka jak powietrze.
— Dlaczego to wszystko robisz? — spytala. — Jesli chcesz mnie ugryzc, to zalatw sprawe od razu.
— Och, nie moge do tego dopuscic.
— Zrobiliscie to babci! — krzyknela Agnes.
— Tak, ale jesli to wbrew czyjejs woli… wtedy staje sie taki… no, posluszny. Jest wlasciwie myslacym