Powietrze w rozkolysanym powozie zyskiwalo wyrazna osobowosc.
Magrat pociagnela nosem.
— Przeciez calkiem niedawno Esme przewijalam.
Po bezowocnych badaniach dziecka zajrzaly pod siedzenie. Spal tam Greebo z wyciagnietymi w gore lapami.
— To do niego podobne — stwierdzila niania. — Nie minie otwartych drzwi, zeby nie zajrzec do srodka. Kochany kotek. I lubi byc blisko mamusi.
— Otworzmy okno — zaproponowala Magrat.
— Deszcz dostanie sie do srodka.
— Ale zapach sie wydostanie. — Magrat westchnela. — Wiesz, zostawilysmy co najmniej jedna torbe zabawek. Verence’owi bardzo zalezalo na tych mobilach.
— Naprawde jeszcze za wczesnie, zeby to malenstwo meczyc edukacja — oswiadczyla niania, zarowno by odwrocic uwage Magrat od obecnych zagrozen, jak tez by bronic niewinnej ignorancji.
— Otoczenie dziecka jest bardzo wazne.
— Slyszalam, ze kiedy bylas w ciazy, kazal ci czytac budujace ksiazki i sluchac modnej muzyki — powiedziala niania. Powoz wjechal w kaluze.
— Wiesz, ksiazki mi nie przeszkadzaly, ale fortepian nie dziala jak nalezy… Slyszalam tylko Shawna cwiczacego solo na trabce.
— Nie jego wina, ze nikt nie chcial grac z nim. — Powoz szarpnal, a niania poprawila sie na siedzeniu. — Calkiem niezla szybkosc to wyciaga.
— Szkoda, ze zapomnialysmy wanienki — zmartwila sie Magrat. — I chyba zostawilysmy torbe z zabawkowa farma. I koncza sie pieluchy…
— Obejrzyjmy ja — postanowila niania.
Mala Esme przeszla z rak do rak.
— Tak, przyjrzymy ci sie… — wymruczala niania.
Male blekitne oczka spojrzaly jej w twarz. Rozowa buzia na malej glowce wydawala sie myslec, czy potraktowac nianie jako jadalnie, czy toalete.
— Calkiem niezle jak na ten wiek — zauwazyla niania. — Takie skupione spojrzenie… To niezwykle u niemowlakow.
— O ile rzeczywiscie jest tylko niemowlakiem — odparla Magrat posepnie.
— Daj spokoj. Jesli babcia tam jest, to sie nie wtraca. Nigdy sie nie wtraca. Zreszta jesli nawet, to nie jej umysl. To nie tak dziala.
— W takim razie co?
— Widzialas, jak to robi. Jak myslisz?
— Powiedzialabym… ze to wszystko, co ja czyni nia — zgadywala Magrat.
— Mniej wiecej sie zgadza. Zwija wszystkie te rzeczy i umieszcza gdzies, gdzie jest bezpiecznie.
— Wiesz przeciez, ze ona nawet milczec potrafi na swoj szczegolny sposob.
— O tak. Nikt nie potrafi byc cicho tak jak Esme. Przez te cisze trudno uslyszec wlasne mysli.
Podskoczyly na siedzeniach, gdy powoz przetoczyl sie przez dziure w drodze.
— Nianiu…
— Tak, kochana?
— Verence’owi nic nie grozi, prawda?
— Pewnie. Powierzylabym tym malym demonom absolutnie wszystko, z wyjatkiem barylki piwa albo krowy. Nawet babcia uwaza, ze kelda jest naprawde dobra…
— Kelda?
— Cos w rodzaju madrej kobiety. O ile pamietam, obecna nazywa sie Wielka Aggie. Rzadko kiedy widuje sie ich kobiety. Niektorzy mowia, ze zawsze jest tylko jedna, jest kelda i rodzi setke dzieciakow naraz.
— To brzmi… bardzo… — zajaknela sie Magrat.
— Nie. Mysle, ze to troche jak z krasnoludami. Nie ma wlasciwie roznicy, tylko pod opaska biodrowa…
— Babcia pewnie wie.
— Ale nie mowi — odparla niania. — Twierdzi, ze to ich sprawa.
— I… z nimi bedzie bezpieczny?
— O tak.
— On jest bardzo… lagodny, wiesz? — Zdanie zawislo w powietrzu.
— To milo.
— I jest dobrym krolem.
Niania kiwnela glowa.
— Chcialabym tylko, zeby ludzie traktowali go… bardziej powaznie — ciagnela Magrat.
— To przykre — zgodzila sie niania.
— On bardzo ciezko pracuje. I martwi sie o wszystko. Ale ludzie zwyczajnie go lekcewaza.
Niania zastanowila sie, jak podejsc do tej sprawy.
— Moglby dopasowac troche korone — sprobowala cos poradzic, gdy powoz podskoczyl na nierownosci. — Pod Miedzianka jest wielu krasnoludow, ktorzy chetnie ja zmniejsza.
— To tradycyjna korona, nianiu.
— Tak, ale gdyby nie uszy, biedak nosilby ja zamiast kolnierza. I moglby czasem powrzeszczec.
— Nie, to niemozliwe. Nie cierpi krzykow.
— To fatalnie. Ludzie lubia czasem u krola troche wrzaskow. Jakies bekniecie od czasu do czasu tez zawsze budzi sympatie. Nawet libacje pewnie by pomogly, gdyby potrafil. Wiesz, zlopanie i inne takie.
— Wydaje mi sie, ze on mysli, ze ludzie nie tego oczekuja. Jest bardzo wyczulony na potrzeby nowoczesnego spoleczenstwa.
— No tak. Widze juz, na czym polega problem — rzekla niania. — Ludzie potrzebuja czegos dzisiaj, ale na ogol jutro chca juz czegos innego. Powiedz mu, zeby sie skupil na wrzaskach i libacjach.
— I bekaniu?
— To nie jest konieczne.
— I…
— Slucham, kochana?
— Nic mu sie nie stanie, prawda?
— Na pewno. Nic mu nie grozi. Widzisz, to jest jak szachy. Niech walczy krolowa, bo jesli stracisz krola, stracisz wszystko.
— A my?
— Och, my zawsze jestesmy bezpieczne. Pamietaj o tym. To my przytrafiamy sie innym.
Wiele osob przytrafialo sie krolowi Verence’owi. Lezal jakby w cieplym, spokojnym otepieniu i za kazdym razem, kiedy otwieral oczy, widzial dziesiatki Nac mac Feegle’ow, przygladajacych mu sie w blasku ognia. Slyszal urywki rozmow, a scislej biorac — klotni.
— …to nose krolisko tero?
— No, jokby.
— Ten sik siroty?
— Stulse pyska! Chop slabuje se, nie widzis?
— Ale tom. Rodzil sie juze taki slabujoncy imho!
Verence poczul malenkie, ale mocne kopniecie w stope.
— I co, kroluniu? Bedzies sie gniwol cyjok, gruboszycho?
— Tak, brawo — wymamrotal.
Pytajacy Feegle splunal mu kolo ucha.
— Ha, by i skipensa za niego ni dol.
Nagle zapadla cisza — rzecz niezwykla w dowolnej przestrzeni mieszczacej w sobie choc jednego Feegle’a. Verence spojrzal w bok.
Wielka Aggie wynurzyla sie z dymu.
Teraz widzial ja wyraznie — przysadzista, wygladala jak krepa wersja niani Ogg. I miala cos dziwnego w