uroki.
A pewnego dnia…
…na odleglym skraju Kredy, tam gdzie dlugie zielone stoki przechodzily w plaskie pola, i gdzie rosly wielkie kolczaste krzaki, skad zazwyczaj dochodzily ptasie trele, gdybysmy podeszli blizej, bysmy uslyszeli, ze zjednego dochodza wiazanki przeklenstw.
— Na litosc! Gdzie ty masz rozum, w co pakujesz swoja noge, ty, tywlogacizno!
— Nic na to nie poradze! Nielatwo jest byc kolanem!
— I ty myslisz, ze ci ciezko? Nie chcialbys byc na moim miejscu tutaj w butach. Stary Parobczak nie myl chyba nog od lat Jak tu cuchnie!
— Mowisz, ze cuchnie? W takim razie zapraszam cie do kieszeni! Najwyrazniej fretki nie pofatygowaly sie nigdy, by z nich wyjsc, nawet za potrzeba, takiejest moje zdanie!
— Na litosc! Czy wy, glupki, nigdy sie nie zamkniecie?
— No, tylko go posluchajcie! Siedzi w miejscu glowy, to mu sie wydaje, ze zjadl wszystkie rozumy! Zapamietaj, chlopie, zejestes tylko massa tabulette.
— Sluszna racja! Tym razem w pelni sie zgadzam z lokciem. Gdzie bys byl, gdybysmy cie nie niesli? Myslisz, ze niby kim tyjestes?
— Jajestem Rozboj Figiel, o czym wiesz bardzo dobrze, i mam wiecej rozumu niz wy wszyscy razem wzieci.
— No dobra, Rozboju, ale tujest naprawde bardzo niewygodnie.
— Ajajuz mam dosyc skarg zoladka!
— Panowie! — rozlegl sie glos ropucha. Nikomu innemu nie sniloby sie nawet nazwac Figli panami. — Panowie, czas jest na wage zlota. Furmanka zaraz tu bedzie. Nie mozecie sie na nia spoznic!
— Potrzebujemy wiecej czasu, by pocwiczyc. Chodzimy niczym paralityk w ostrym ataku biegunki! — powiedzial glos dochodzacy z samej gory.
— Ale przynajmniej chodzicie, panowie. To wystarczy. Zycze wam powodzenia.
Z dalszych krzakow, gdzie przez przeswit dalo sie obserwowac droge, rozlegl sie krzyk:
— Furmanka zjezdza ze wzgorza!
— Dobra, chlopaki! — krzyknal Rozboj. — Ropuchu, ty opiekujesz sie Joanna, zrozumiales? Ona potrzebuje myslacego faceta, na ktorym moze polegac, kiedy mnie tu nie bedzie. A teraz, bando lobuzow, zrobimy to albo zginiemy! Wiecie, co do kazdego nalezy! Chlopaki przy linach, ciagnac nas w gore. — Krzaki sie zakolysaly. — Wprawo! Miednica,jestes gotowa?
— Takjest!
— Kolana? Kolana? Powiedzialem, kolana!
— Takjest, Rozboj, ale…
— Stopy?
— Takjest.
Krzaki zatrzesly siejeszcze raz.
— Prawa! Pamietajcie: prawa, lewa, prawa, lewa! Miednica, kolano, stopa na ziemi! Stopy, utrzymujcie sprezystosc kroku! Gotowi? Dalej, chlopcy… idziemy.
Dla pana Wziawsza byla to spora niespodzianka. Patrzyl przed siebie wlasciwie na nic konkretnego, myslac tylko o tym, ze wraca juz do domu, kiedy cos wylonilo sie z krzakow i stanelo na drodze. Wygladalo na czlowieka, a raczej wygladalo bardziej na czlowieka niz na cokolwiek innego. Ale najwyrazniej mialo problemy z kolanami. Szlo, jakby byly zwiazane.
Nie mozna jednak powiedziec, by furman specjalnie sie nad tym zastanawial, poniewaz dostrzegl, ze w obciagnietej rekawiczka dloni zablyslo cos zlotego.
To w jednej chwili okreslilo przybysza, przynajmniej w tym zakresie, wjakim mogl zainteresowac furmana. Z pewnoscia nie byl to, jak mozna byloby wnioskowac na pierwszy rzut oka, jakis stary tramp, ale najwyrazniej dzentelmen, ktory popadl w klopoty. Furman po prostu czul sie w obowiazku, by mu pomoc. Zatrzymal woz natychmiast.
Obcy wlasciwie nie mial twarzy. Pomiedzy opuszczonym rondem kapelusza a postawionym kolnierzem dostrzec mozna bylo jedynie brode. A gdzies zza tej brody rozlegl sie glos:
— …czyja, ojej… zamkniesz sie, kiedyja mowie?… hmmm… Dobrego dnia ci zycze, dobry ty moj czlowieku. Jesli podrzucisz nas… mnie tam, gdzie jedziesz, my… dam ci lsniaca zlota monete!
Postac przesunela sie do przodu, wyciagajac reke tuz przed twarz pana Wziawsza To byla calkiem spora moneta. I z pewnoscia zlota. Pochodzila ze skarbca dawno niezyjacego krola, ktory zajmowal wieksza czesc kopca zamieszkanego przez Figli. Co dziwne, Figli zloto przestawalo interesowac dokladnie w momencie, kiedy dokonywaly kradziezy, wychodzac z zalozenia, ze nie nadaje sie ono ani dojedzenia, ani do picia. W swojej pieczarze uzywali zlotych monet i talerzy, by odbijaly swiatlo swiec, co dawalo bardzo przyjemny efekt. Oddanie takiej monety nie kosztowalo ich zbyt wiele.
Furman wpatrywal sie w zloto. Bylo wiecej warte niz wszystko, co zarobil przez cale swoje zycie.
— Jesli… szanowny pan… zyczy sobie… prosze wsiadac — powiedzial z naboznym szacunkiem, siegajac po pieniadz.
— No dalej, w gore! — zawolal po chwili tajemniczy brodacz. — Chwileczke, to bedzie wymagalo ciut organizacji… dobra, uzyj rak, zlap tu krawedz wozu, podnies noge, musisz sie tu przesunac… o, do licha! Pochyl sie. No, nachyl. Zrob to porzadnie! — Brodata twarz odwrocila sie w strone furmana. — Bardzo przepraszam. Mowie do moich kolan, ale nie sluchaja.
— Naprawde? — zapytal furman slabym glosem. — Mnie tez kolana odmawiaja posluszenstwa, kiedyjest wilgotno. Bardzo skuteczny jest na to gesi tluszcz.
— No to ja powiem, ze te kolana dostana ode mnie cos zupelnie innego, jesli bede musial zejsc na dol, zeby im przypomniec, co do nich nalezy! — wykrzyknal brodacz.
Woznice doszly dziwne dzwieki przypominajace bojke, alejego gosc znalazl sie wreszcie na wozie.
— Mozemyjechac — odezwal sie glos. — Nie mamy za wiele czasu. A wy, kolana, jeszcze popamietacie. Dalej jazda do brzucha i przyslac mi pare dobrych chlopakow do kolan!
Woznica zagryzl monete, popedzajac konia dojazdy. Zloto bylo tak czyste, ze pozostaly na nim slady zebow. Czyli pasazer jest bardzo, ale to bardzo bogaty. Co w tym momencie uznal za najwazniejsze.
— Nie moglbysjechac nieco szybciej, moj dobry czlowieku? — zapytal glos z tylu, kiedy przejechalijuz kawalek.
— Widzi pan te skrzynie i pudla? — zapytal furman. — Wioze tam jajka, ajablkatez nie moga sie obtluc. Sajeszcze sloje…
W tym momencie uslyszal dzwieki jednoznacznie mowiace o rozbijaniu, po czym nastapilo „lups!”, ktore moglo tylko oznaczac, ze pojemnik zjajkami rozbil sie na drodze.
— Czy teraz mozemyjechac troche szybciej? — zapytal glos.
— Posluchaj pan, to byly moje…
— Mam tu jeszcze jedna z tych duzych zlotych monet, ktora moze byc twoja! — Ciezka i smierdzaca reka wyladowala na ramieniu woznicy. Na rekawiczce rzeczywiscie lezala kolejna zlota moneta. Stanowila dziesieciokrotna wartosc ladunku.
— No coz… — Furman skwapliwie siegnal po monete. — Wypadki sie zdarzaja, czyz nie, panie?
— Owszem, szczegolnie kiedy uznam, ze nie jedziemy wystarczajaco szybko — odparl glos za nim. — My… to znaczyja musze sie jak najszybciej dostac za tamte gory.
— Alez to nie jest dylizans, panie! — W glosie woznicy ponaglajacego konia do klusa zabrzmial wyrzut.
— Dylizans? A co to takiego?
— Cos, co moze pana zawiezc w gory. Zlapie go pan w Dwochkoszulach. Ja nigdy nie bylem dalej niz Dwiekoszule. Ale dzisiaj juz go pan nie zlapie.
— Dlaczego nie?
— Musze sie zatrzymac po drodze w wioskach, jeszcze przed nami dluga droga, w srody dylizans odjezdza wczesnie, a ta furmanka mozejechac tylko tak szybkojak teraz i…
— Jesli my… jesli nie zlapie dzisiaj dylizansu, dam ci tak popalic, ze pozalujesz! — warknal pasazer z tylu. — Alejesli dopadniemy dzis dylizansu, dam cijeszcze piec zlotych monet.
Pan Wziawsz wzial gleboki wdech i wrzasnal: