ktos mlody, kto ubieral siejak czarownica (nie warto zbyt szybko przyjmowac pewnych rzeczy na wiare) — dojezdzalajejjak amazonka.
Z pewnoscia nie leciala pewnie. Miotla od czasu do czasu sie szarpala, wyraznie tez dziewczyna nie radzila sobie ze zwrotami, poniewaz niekiedy zatrzymywala sie, zeskakiwala na ziemie i kierowala miotle recznie w inna strone. Gdy dotarla do bramy ogrodu, kolejny raz zeskoczyla z miotly i uwiazalaja do sztachet.
— Znakomicie, Petulio! — zawolala panna Libella, klaszczac wszystkimi czterema dlonmi. — Coraz lepiej ci to wychodzi.
— Hm, dziekuje, panno Libello — powiedziala dziewczyna, klaniajac sie. Po chwili, wciaz schylona w uklonie, dodala: — Hm, no ta…
Jedna panna Libella zrobilajuz krok do przodu.
— Widze, w czym problem — oswiadczyla. — Twoj amulet z sowkami wplatal sie w wisior ze srebrnych szczurow, w dodatku oba zaczepily sie o guzik. Poczekaj chwile, zaraz to naprawimy.
— Hm, przyjechalam zapytac, czy pani nowa podopieczna nie chcialaby przyleciec dzisiaj na sabat — powiedziala zgieta wciaz Petulia, nieco stlumionym glosem.
Pierwsze, co rzucilo sie w oczy Akwili, gdy spogladala na ich goscia, to ze dziewczyna wszedzie nosi bizuterie. Potem dowiedziala sie, ze gdy przebywalo sie choc chwile wjej towarzystwie, nieustannie trzeba bylo odczepiac bransoletke od wisiora lub (co kiedys naprawde sie zdarzylo, choc nikt nie wiedzialjak) kolczyk od lancuszka zdobiacego kostke. Petulia nie potrafila oprzec sie okultystycznej bizuterii. Wiekszosc tego, co na sobie nosila, miala dzieki mocom magicznym chro — nicjaprzed roznymi rzeczami, ale nie znalazla dotad zadnego amuletu, ktory uchronilbyja przed tym, ze wygladala cokolwiek glupio.
Byla niska i okragla, z nieustannie zaczerwieniona twarza i bez przerwy czyms zmartwiona.
— Sabat? — W glosie panny Libelli zabrzmialo zdziwienie. — A, chodzi ci ojedno z tych waszych spotkan. To mogloby byc mile, nie sadzisz, Akwilo?
— Tak pani mysli? — Akwila nie bylajeszcze o tym przekonana.
— Niektore z dziewczat spotykaja sie wieczorami w lesie — wyjasniala panna Libella. — Z jakiegos powodu uprawianie czarow stalo sie znowu modne. Z czego sie oczywiscie bardzo cieszymy. — Wjej glosie nie bylo jednak pewnosci, ktora wyrazaly slowa. — Petulia pracuje dla Starej Mamy Czarnykaptur, mieszkaja w Chylkiebez. Specjalizuje sie w zwierzetach. Znakomicie sobie radzi z chorobami swin. To znaczy, chcialam powiedziec, z chorymi swiniami. Byloby milo, gdybys sie zaprzyjaznila z dziewczetami. Czemu nie pojsc na to spotkanie? No dobrze, wszystko odczepilam.
Petulia wyprostowala sie i obdarzyla Akwile usmiechem, ktory jednak nie potrafil zetrzec wyrazu zmeczenia zjej twarzy.
— Hm, jestem Petulia Chrzastka — przedstawila sie, wyciagajac reke.
— Akwila Dokuczliwa. — Akwila ostroznie uscisnela podanajej dlon, obawiajac sie, ze dzwieczenie wszystkich kolek i lancuszkow moglobyja ogluszyc.
— Hm, mozesz leciec ze mna na mojej miotle, jesli masz ochote — zaproponowalaPetulia.
— Dziekuje, ale raczej nie.
Na twarzy Petulii odmalowala sie ulga, ale powiedzialajeszcze:
— Hm, czy chcesz sie ubrac?
Akwila zlustrowala wzrokiem swa zielona sukienke. — Jestem ubrana — stwierdzila.
— Hm, nie masz zadnych klejnotow, koralikow, amuletow czy czegos w tym stylu?
— Przykro mi, ale nie — odparla Akwila.
— Masz przynajmniejjakies rzeczy do zbudowania chaosu.
— Hm, nie potrafie sobie z nim poradzic — odparla Akwila. Jej „hm” nie bylo zamierzone, ale w towarzystwie Petulii stawalo sie zarazliwe.
— Hm… a moze masz czarna sukienke?
— Nie przepadam za czarnym, wole niebieski albo zielony. Hm…
— Hm. No coz, dopiero zaczynasz — stwierdzila Petulia wielkodusznie. — Jajestem rzemiecha od trzech lat.
Akwila rzucila rozpaczliwe spojrzenie najblizszej pannie Libelli.
— Rzemioslo — uslyszala podpowiedz. — Bycie wiedzma.
— Och. — Akwila zdawala sobie sprawe, ze zachowuje sie niezbyt przyjaznie, a Petulia z rozowa buzia byla z pewnoscia mila, ale stojac przed nia, czula sie zmieszana, sama nie wiedzac czemu. Na rozum bylo to glupie. Przydalaby jej sie przyjaciolka. Lubila panne Libelle, z Oswaldem tez stosunki niezle jej sie ukladaly, ale przyjemnie byloby miec kogos w swoim wieku, z kim mozna by pogadac.
— No coz, z przyjemnoscia pojade — powiedziala wreszcie. — Wiem, ze musze siejeszcze duzo nauczyc.
Pasazerowie dylizansu zaplacili ciezkie pieniadze, by siedziec w srodku, na miekkich siedzeniach, a nie na zewnatrz w wietrze i pyle, bylo wiec nieco dziwne, ze tak wielu z nichjuz na nastepnym przystanku przesiadlo sie na dach.
Resztka, ktora nie wyobrazala sobie podrozowania w takich warunkach lub po prostu nie zdolalaby wdrapac sie na gore, siedziala stloczona, wpatrujac sie w nowego pasazera niczym stadko krolikow niespuszczajacych wzroku z lisa, probujac nie oddychac.
Problem nie w tym, ze smierdzial. Chociaz oczywiscie byl to problem, ale w porownaniu z tym, co naprawde mialo znaczenie, ten sie praktycznie nie liczyl. A chodzilo o to, ze pasazer mowil do siebie. A raczej ze jego rozne partie przemawialy do innych. I to przez caly czas.
— Tutaj na dole jest nie do wytrzymania. No mowie wam. Jestem pewien, ze teraz moja kolej znalezc sie w glowie.
— Wy w brzuszku mieciutko sobie lezycie i juz, to na nas w nogach spada cala robota.
Na co odpowiedziala prawa reka:
— Nogi? Nie macie w ogole pojecia, co oznacza slowo „praca”! Powinniscie sprobowac wcisnac sie w rekawiczke. Tak bym chcial wyprostowac nogi!
W oslupialym milczeniu pasazerowie patrzyli, jakj edna z dloni tego strasznego czlowieka odpada i zaczyna spacer po siedzeniu.
— No coz, bycia w spodniach tez nie nazwalbym piknikiem. Zamierzam tu wpuscic troche swiezego powietrza.
— Glupi Jasiu, ani mi sie waz…
Pasazerowie, scisnawszy sie jeszcze bardziej, wpatrywali sie w spodnie z przerazeniem polaczonym z fascynacja. Cos sie poruszylo, z miejsca, ktore z pewnoscia nie powinno oddychac, dochodzily zduszone przeklenstwa i nagle kilka guzikow odskoczylo z trzaskiem, a w otworze pokazal sie malenki blekitny czlowieczek z czerwona glowka, mrugajac od naglego nadmiaru swiatla oczami.
Kiedy zobaczyl ludzi, zamarl.
Nie odrywal od nich wzroku.
Podobniejak oni od niego.
Potem twarz rozciagnela mu sie w szalenczym usmiechu.
— U was, chlopaki, wszystko w porzadku? — zapytal zdesperowany. — To swietnie! O mnie sie nie martwcie… Jestem, no wiecie, jednym z tych nowomodnych suwakow.
I zniknal w spodniach, skad doszedljego szept:
— Mysle, ze ich skolowalem.
Kilka minut pozniej dylizans stanal na zmiane koni. Kiedy byl gotowy do drogi, zabraklo wszystkich pasazerow ze srodka. Wysiedli i poprosili rowniez o zdjecie ich bagazu. Nie, wielkie dzieki, ale nie zamierzaja kontynuowac podrozy. Pojada drugim dylizansem nastepnego dnia. Nie, w ogole im nie przeszkadza, ze musza przeczekac noc w tym uroczym, malenkim, no, powiedzmy, miescie znanym pod nazwa Niebezpieczny Zakatek. Jeszcze raz wielkie dzieki. I do widzenia.
Dylizans ruszyl dalej, byl teraz lzejszy i jechal szybciej. Nawet zrezygnowal z postoju wieczornego. Pasazerowie z dachu ledwie zdazyli zasiasc do kolacji, gdy uslyszeli, jak ich pojazd odjezdza bez nich. Mialo to chyba cos wspolnego z potezna sakiewka zlotych monet spoczywajaca teraz w kieszeni stangreta.