— Jestem pewien, ze ma dobre checi — odparl Bent, a slowa zawisly w powietrzu jak petla.
W holu panowala dostojna cisza. Przy ladzie stalo kilka osob, piesek jakiejs staruszki pil z mosieznej misy przy drzwiach wejsciowych, a wszelkie slowa byly wypowiadane odpowiednio sciszonymi glosami. Moist cenil pieniadze, nalezaly do jego ulubionych rzeczy, ale przeciez niekoniecznie trzeba o nich mowic cicho, jakby w obawie, ze sie obudza.
Jesli w tym miejscu pieniadze mialy glos, to szeptaly.
Glowny kasjer otworzyl nieduze i niezbyt okazale drzwiczki za schodami, na wpol ukryte za kilkoma palmami w doniczkach.
— Niech pan uwaza, podloga zawsze jest tutaj mokra — uprzedzil, prowadzac szerokimi schodami w dol do najwspanialszej piwnicy, jaka Moist w zyciu widzial. Piekne kamienne luki podtrzymywaly cudownie zdobione kafelkami sklepienie, ciagnace sie w dal w polmroku. Wszedzie palily sie swiece, a w sredniej odleglosci cos iskrzylo sie i bladoniebieskim lsnieniem wypelnialo przestrzen miedzy kolumnami.
— To byla krypta w swiatyni — wyjasnil Bent, prowadzac Moista w glab.
— Chce pan powiedziec, ze budynek nie tylko wyglada jak swiatynia?
— Zostal wzniesiony jako swiatynia, ale nigdy nie pelnil tej funkcji.
— Naprawde? — zdziwil sie Moist. — Ktorego boga?
— Zadnego, jak sie okazalo. Jeden z krolow Ankh nakazal budowe okolo dziewieciuset lat temu. Wydaje mi sie, ze byla to kwestia budownictwa spekulatywnego. Inaczej mowiac, nie mial na mysli zadnego konkretnego boga.
— Liczyl na to, ze jakis sie pojawi?
— Wlasnie tak, sir.
— Jak sikorki? — Moist rozejrzal sie dookola. — To miejsce bylo czyms w rodzaju niebianskiego karmnika?
Bent westchnal.
— Barwnie sie pan wyraza, panie Lipwig, ale sadze, ze jest w tym odrobina prawdy. W kazdym razie nic z tego nie wyszlo. Potem budynek wykorzystywano jako magazyn na wypadek oblezenia, jako hale targowa i tak dalej, az wreszcie Jocatello La Vice przejal go, kiedy miasto nie splacilo pozyczki. To wszystko nalezy do oficjalnej historii. Czy cudzolozenie nie jest tu wspaniale?
Po dlugiej chwili milczenia Moist zaryzykowal pytanie:
— A jest?
— Nie zgadza sie pan? Wspanialsze niz gdziekolwiek w miescie, jak slyszalem.
— Naprawde? — Moist rozejrzal sie nerwowo. — Czy trzeba tu przychodzic w jakichs wyznaczonych godzinach?
— Zwykle w godzinach pracy banku, ale grupy wpuszczamy po wczesniejszym umowieniu.
— Wie pan… Odnosze wrazenie, ze ta rozmowa jakos mi ucieka…
Bent skinal reka w strone stropu.
— Chodzi mi o to wspaniale sklepienie — wyjasnil. — Slowo pochodzi od dawnego okreslenia „cudze loze”, czyli przeciwienstwo podloza.
— Ach… Tak? No rzeczywiscie! — ucieszyl sie Moist. — Wie pan, nie zdziwilbym sie, gdyby nie byla to wiedza powszechna.
I wtedy Moist zobaczyl jarzacego sie nad podlozem Chlupera.
Rozdzial trzeci
Moist widywal dmuchane i giete szklo, i zachwycal sie maestria ludzi, ktorzy je wytwarzaja — tak zachwycac sie moze tylko czlowiek, ktorego jedynym talentem jest naginanie slow. Niektorzy z tych geniuszy prawdopodobnie pracowali tutaj. Ale pracowali rowniez ich odpowiednicy z hipotetycznej Drugiej Strony — dmuchacze szkla, ktorzy oddali dusze jakiemus stopionemu bogu, w zamian za umiejetnosc formowania szkla w spirale, przecinajace sie butelki i ksztalty wydajace sie calkiem bliskie, a rownoczesnie w pewnej odleglosci. Woda bulgotala, pluskala i… tak, chlupala w szklanych rurach. Pachnialo sola.
Bent szturchnal Moista i wskazal mu nieprawdopodobny drewniany wieszak, po czym bez slowa wreczyl mu dlugi, ceratowy zolty plaszcz i sztormowy kapelusz. Sam wlozyl juz na siebie podobny kostium i w magiczny sposob wydobyl skads parasol.
— To Bilans Platniczy — poinformowal, gdy Moist wciagal plaszcz. — Nigdy nie wychodzi, jak trzeba.
Gdzies rozlegl sie trzask i spadla na nich chmura kropelek wody.
— Widzi pan? — dodal Bent.
— A co to robi? — zapytal Moist.
Bent przewrocil oczami.
— Demony wiedza. Bogowie podejrzewaja. — Podniosl glos. — Hubercie! Mamy goscia!
Dalekie pluski zabrzmialy mocniej i na granicy szklanego gaszczu pojawila sie jakas postac.
Slusznie czy nie, Hubert jest jednym z tych imion, ktorym nadaje sie ksztalt. Oczywiscie, moga istniec wysocy i szczupli Hubertowie, Moist pierwszy gotow byl to przyznac, ale ten Hubert mial ksztalt wlasciwego Huberta, inaczej mowiac, byl niski i pulchny. Mial tez rude wlosy, wedlug doswiadczen Moista nietypowe dla Huberta modelu standardowego. Rosly z glowy gesto i prosto, jak szczecina na szczotce, a na wysokosci mniej wiecej pieciu cali wygladaly jak przyciete sekatorem i wyrownane na gladko. Mozna by na nich postawic talerz.
— Goscia? — powtorzyl Hubert nerwowo. Mial na sobie dlugi bialy fartuch z pelna olowkow kieszenia na piersi. — Cudownie! Niewielu tutaj zaglada!
— Naprawde? — zdziwil sie Moist.
— Hubercie, to jest pan Lipwig — przedstawil go Bent. — Jest tutaj, zeby… dowiedziec sie czegos o nas.
— Jestem Moist — powiedzial Moist, zrobil krok naprzod i wyciagnal reke.
Hubert popatrzyl na nia i uscisnal ostroznie.
— Och… Przykro mi, ze pana ochlapalo, ale nie trafil pan na nas w najlepszej formie, panie Lipwick — powiedzial.
— Doprawdy? — spytal Moist, wciaz usmiechniety.
Jak te wlosy moga sie trzymac tak prosto? — zastanawial sie. Uzywa kleju czy jak?
— Pan Lipwig jest naczelnym poczmistrzem, Hubercie — poinformowal Bent.
— Tak? Och, ostatnio nie wychodze zbyt czesto z piwnicy.
— Doprawdy? — Usmiech Moista nieco stezal.
— Nie, bo widzi pan, jestesmy juz tak bliscy perfekcji… — zapewnil Hubert. — Naprawde uwazam, ze niewiele nam brakuje…
— Pan Hubert wierzy, ze to… ten aparat jest czyms w rodzaju krysztalowej kuli do pokazywania przyszlosci — wyjasnil Bent i przewrocil oczami.
— Mozliwych przyszlosci. Czy pan Lipstick chcialby obejrzec go w dzialaniu? — Glos Huberta wibrowal entuzjazmem i gorliwoscia.
Tylko czlowiek o sercu z kamienia powiedzialby „nie”. Dlatego Moist wykonal wspaniala probe zademonstrowania, ze oto spelnia sie jego marzenie.
— Bardzo bym chcial — zapewnil. — Ale co on wlasciwie robi?