Spokojnie, tylko spokojnie… To nie moze byc list od przyjaciela. Wszyscy, ktorych uwazam za przyjaciol, znaja ortografie… To z pewnoscia jakies oszustwo, tak? Ale przeciez nie mam w szafie zadnych szkieletow…
No dobrze. Jesli czlowiek zechce wejsc w drobne szczegoly, to owszem, w szafie Moista krylo sie dosc szkieletow, by wypelnic spora krypte, a resztkami wyposazyc lunaparkowy Palac Duchow oraz wykonac makabryczna, ale dosc zabawna popielniczke. Nigdy jednak nie byly kojarzone z nazwiskiem Lipwig. Bardzo na to uwazal. Jego zbrodnie zmarly wraz z Albertem Spanglerem. Dobry kat wie, ile liny popuscic skazancowi, i kiedy otworzyla sie klapa w szafocie, Spangler wypadl z jednego zycia prosto w drugie.
Czy ktokolwiek mogl go rozpoznac? Przeciez jesli nie nosil swojego zlotego kostiumu, nalezal do najmniej rozpoznawalnych osob na swiecie — kiedy jeszcze byl maly, zdarzalo sie, ze matka przyprowadzala ze szkoly do domu niewlasciwe dziecko! A jesli nosil ten kostium, ludzie rozpoznawali kostium. Ukrywal sie, rzucajac sie w oczy.
To na pewno jakis kant. Tak, bez watpienia. Stara sztuczka z mrocznym sekretem. Prawdopodobnie nikt nie docieral do takiej pozycji jak Moist, nie kolekcjonujac po drodze pewnych faktow, ktorych wolalby publicznie nie ujawniac. Ale wzmianka o oswiadczeniach zlozonych prawnikom byla ladnym zagraniem. Miala sklonic czlowieka nerwowego do zastanowienia. Sugerowala, ze nadawca wie cos dostatecznie groznego, by odbiorca mogl probowac go uciszyc. I ze moglby napuscic na niego prawnikow.
Ha! Dostal tez troche czasu, zapewne po to, zeby dojrzal. On! Moist von Lipwig! No to jeszcze sie przekonaja, do czego takie dojrzewanie moze doprowadzic! A na razie wcisnal azete do dolnej szuflady biurka.
Ha!
Ktos zapukal do drzwi.
— Wejdz, Gladys! — zawolal i znow zaczal przerzucac papiery.
Drzwi uchylily sie, ukazujac smutna, blada twarz Stanleya Howlera.
— To ja, sir. Stanley, sir.
— Tak, Stanley?
— Szef Wydzialu Znaczkow Urzedu Pocztowego, sir — dodal Stanley, na wypadek gdyby niezbedna byla precyzyjna identyfikacja.
— Tak, Stanley, wiem — odpowiedzial cierpliwie Moist. — Widuje cie codziennie. Czego chcesz?
— Niczego, sir — odparl Stanley.
Zalegla cisza. Moist dopasowal swoj umysl do swiata postrzeganego przez mozg Stanleya Howlera. Stanley byl niezwykle… precyzyjny i cierpliwy jak grobowiec.
— Jaki jest powod… zebys ty… przyszedl tutaj… spotkac sie ze mna… dzisiaj? — Moist mowil bardzo wyraznie i dzielil zdanie na dogodne fragmenty.
— Na dole jest prawnik, sir — poinformowal Stanley.
— Przeciez dopiero co dostalem list, grozacy… — zaczal Moist, ale natychmiast sie uspokoil. — Prawnik, powiadasz? Powiedzial, po co przyszedl?
— Mowi, ze chodzi o sprawe najwyzszej wagi. Jest z nim dwoch straznikow. I pies.
— Naprawde? — zapytal chlodno Moist. — W takim razie lepiej przyprowadz ich do mnie.
Spojrzal na zegarek.
No… dobra. Nie jest najlepiej.
Lancranski Lotnik odjezdza za czterdziesci piec sekund. Wiedzial, ze w ciagu jedenastu sekund moze zjechac po rynnie na dziedziniec. Stanley schodzi na dol, zeby sprowadzic ich tutaj; powiedzmy — trzydziesci sekund, moze. Musi tylko zabrac ich z parteru, to najwazniejsze. Wdrapac sie na tyl dylizansu, zeskoczyc, kiedy zwolni przy Osiowej Bramie, zabrac metalowe pudlo ukryte miedzy belkami stropu w starej stajni przy Haka Lobbingu, przebrac sie i poprawic twarz, przespacerowac sie po miescie, wypic kawe w tym sklepiku niedaleko komendy strazy, przez jakis czas uwazac na aktywnosc sekarow, przejsc do Dworca Kwoki i Kurczakow, gdzie u „Nic nie wiem” Jacka przechowywal inny kufer, przebrac sie, wyjsc z mala sakwa i tweedowym kaszkietem (ktory w jakims zaulku zamieni na wyjety z sakwy stary brazowy melonik, na wypadek gdyby Jack doznal naglego ataku pamieci, wywolanego duza suma pieniedzy), nastepnie dotrzec do dzielnicy rzezni, tam wcielic sie w postac furmana Jeffa i posiedziec w wielkim, cuchnacym barze Pod Rzezniczym Orlem, gdzie furmani tradycyjnie splukiwali pyl drog. Ostatnio w strazy sluzyl wampir, a od lat mieli wilkolaka, no wiec niech te legendarnie czule nosy wciagaja mieszany smrod nawozu, strachu, potu, flakow i uryny; zobaczymy, czy im sie spodoba. A to tylko w samym barze — w rzezniach bylo jeszcze gorzej.
Potem zaczeka moze do wieczora i razem z innymi pijanymi furmanami zabierze sie fura wywozaca za miasto parujace nieczystosci. Straze przy bramie nigdy ich nie sprawdzaly. Z drugiej strony, jesli jego szosty zmysl nadal bedzie skrzeczal, zagra moze w trzy kubki z jakims pijaczkiem, az zarobi dosyc na buteleczke tanich perfum i tani, ale przyzwoity garnitur z trzeciej reki w jakims sklepiku ze starzyzna. Potem pojdzie do Domu Noclegowego Eukrazji Arcanum dla Uczciwych Ludzi Pracy, gdzie po uchyleniu kapelusza, wlozywszy okulary w drucianej oprawie, stanie sie panem Trespassem Hatchcockiem, handlarzem welny, ktory zatrzymuje sie tam za kazdym razem, kiedy interesy sprowadzaja go do miasta, i zawsze przywozi niewielki prezent, odpowiedni dla wdowy w dojrzalym wieku, za jaka chciala byc uwazana. Tak, to nawet lepszy pomysl. Pani Arcanum karmila solidnie i obficie, lozka byly wygodne i rzadko trzeba bylo je z kims dzielic.
Wtedy zacznie ukladac prawdziwe plany.
Ten konspekt ucieczki przewinal sie przed oczyma duszy z predkoscia wiatru. Rzeczywiste oczy dostrzegly cos mniej przyjemnego: jakis gliniarz stal na dziedzincu i rozmawial z dwoma woznicami. Moist rozpoznal sierzanta Freda Colona, ktorego glowna funkcja bylo chyba wloczenie sie po miescie i pogaduszki z innymi starszymi ludzmi o zblizonym wieku i zwyczajach.
Teraz zauwazyl w oknie Moista i pomachal do niego.
Nie, jesli sprobuje uciekac, wszystko sie skomplikuje i utrudni. Musi sie jakos wykrecic na miejscu. Formalnie biorac, nie zrobil chyba nic zlego. Ten list wyprowadzil go z rownowagi, nic wiecej.
Siedzial przy biurku i wygladal na zapracowanego, kiedy Stanley wprowadzil do gabinetu pana Slanta, najbardziej znanego i — w wieku 351 lat — prawdopodobnie najstarszego prawnika w miescie. Towarzyszyli mu sierzant Angua i kapral Nobbs, o ktorym powszechnie opowiadano, ze jest tajnym wilkolakiem strazy. Kapralowi Nobbsowi towarzyszyl duzy kosz z pokrywa, a sierzant Angua trzymala piszczaca gumowa kosc i od czasu do czasu popiskiwala nia z roztargnieniem.
Sytuacja wygladala na niegrozna, ale dziwna.
Wymienili uprzejmosci, ktore nie byly calkiem przyjemne tak blisko Nobby’ego Nobbsa i prawnika pachnacego plynem balsamujacym. Dobiegly jednak konca i wtedy glos zabral pan Slant.
— Rozumiem, panie Lipwig, ze odwiedzil pan wczoraj pania Topsy Lavish.
— O tak. Ehm… kiedy jeszcze zyla — powiedzial Moist i przeklal siebie razem z nieznanym autorem listu. Tracil refleks, naprawde tracil refleks.
— To nie jest sledztwo w sprawie zabojstwa — oznajmila spokojnie sierzant Angua.
— Na pewno? W tych okolicznosciach…
— To nasza praca, zeby miec pewnosc, sir. W tych okolicznosciach.
— Czyli nie uwazacie, ze to ktos z rodziny?
— Nie, sir. Ani pan.
— Ja? — Moist nalezycie rozdziawil usta, zaszokowany taka sugestia.
— Wiadomo, ze pani Lavish ciezko chorowala — wtracil pan Slant. — Wydaje sie tez, ze bardzo pana polubila, panie Lipwig. Zapisala panu swojego pieska, Pana Marude.
— A takze worek zabawek, dywaniki, kraciaste plaszczyki, osiem obrozy, w tym jedna zdobiona brylantami, oraz… no, bardzo liczne inne przedmioty. — Sierzant Angua znowu zapiszczala gumowa koscia.
Moist zamknal usta.
— Pieska? — powtorzyl gluchym glosem. — Tylko pieska? I zabawki?
— Spodziewal sie pan czegos wiecej? — spytala Angua.
— Nie spodziewalem sie nawet tego!
Moist spojrzal na kosz. Byl podejrzanie cichy.