— Dalem mu jedna z tych jego malych niebieskich pigulek — wyjasnil uprzejmie Nobbs. — Usypiaja go na jakis czas. Ale nie dzialaja na ludzi. Smakuja anyzkiem.
— Wszystko to jest troche… niezwykle, prawda? — mruknal Moist. — Ale co tu robi straz? Przez diamentowa obroze? A poza tym wydawalo mi sie, ze testament zostaje odczytany po pogrzebie…
Pan Slant odchrzaknal. Mol wyfrunal mu z ust.
— W samej rzeczy. Ale ze znalem tresc jej testamentu, uznalem, ze przezornosc nakazuje udac sie spiesznie do Krolewskiego Banku i niezwlocznie dopilnowac najbardziej…
Przerwal. Dla zombi cale zycie jest przerwa, ale tym razem zdawalo sie, ze szuka wlasciwego slowa.
— …problematycznych zapisow.
— No tak, domyslam sie, ze pieska trzeba karmic — zgodzil sie Moist. — Ale nie przypuszczalbym, ze…
— Ow… problem, jesli tak go nazwiemy… to jego dokumenty.
— Nieodpowiedni rodowod?
— Nie chodzi o jego rodowod. — Slant otworzyl teczke. — Wiadomo panu, byc moze, iz zmarly sir Joshua zostawil Panu Marudzie jeden procent akcji banku.
Przez umysl Moista dmuchnal zimny, mroczny wicher.
— Tak — powiedzial. — Wiadomo.
— Zmarla pani Lavish zapisala mu kolejne piecdziesiat procent. Zgodnie z tradycja banku czyni go to nowym prezesem, panie Lipwig. A pan jest jego wlascicielem.
— Zaraz! Przeciez zwierze nie moze posiadac…
— Alez moze, panie Lipwig, moze! — zapewnil Slant z prawnicza uciecha. — Istnieja bardzo liczne precedensy. Pewien osiol zostal nawet wyswiecony, a zolw wyznaczony na sedziego. Oczywiscie trudniejsze zawody sa mniej bogato reprezentowane. Zaden kon nie pelnil jeszcze funkcji stolarza, na przyklad. Ale pies bedacy prezesem jest dosc typowy.
— To przeciez bez sensu! Prawie mnie nie znala!
Lecz jakas mysl wtracila natychmiast: Alez znala! Poznala sie na tobie w mgnieniu oka!
— Testament zostal mi podyktowany wczorajszego wieczoru, panie Lipwig, w obecnosci dwoch swiadkow i lekarza pani Lavish, ktory zaswiadczyl, ze jest ona osoba zdrowa na umysle, choc nie na ciele. — Slant wstal. — Krotko mowiac, jest legalny. Nie musi miec sensu.
— Ale jak on moze, no… prowadzic posiedzenia? Siedzenia on przeciez tylko obwachuje…
— Zakladam, ze bedzie je prowadzil za panskim posrednictwem — odparl prawnik.
Od strony sierzant Anguy zabrzmial pisk.
— A co sie stanie, jesli umrze? — zapytal Moist.
— Ach, dziekuje, ze mi pan przypomnial. — Slant wyjal z teczki dokument. — Tak, mam tu napisane, ze akcje zostana rozdzielone wsrod pozostalych czlonkow rodziny.
— Pozostalych czlonkow rodziny? Znaczy, jego rodziny? Nie sadze, zeby mial wiele szans na jej zalozenie!
— Nie, panie Lipwig — odparl Slant. — Rodziny Lavishow.
Moist poczul, ze wicher staje sie lodowaty.
— Jak dlugo zyje pies?
— Taki zwykly pies? — spytal Nobby Nobbs. — Czy pies, ktory stoi miedzy banda Lavishow i fortuna?
— Kapralu, to byla niestosowna uwaga! — warknela Angua.
— Przepraszam, sierzancie.
— Ehm… — Chrzakniecie pana Slanta uwolnilo kolejnego mola. — Pan Maruda jest przyzwyczajony do sypiania w sluzbowym apartamencie w banku. Pan rowniez bedzie tam sypial, panie Lipwig. To warunek tego zapisu.
Moist wstal.
— Wcale nie musze tego robic — burknal. — Przeciez nie popelnilem zadnego przestepstwa! Nie mozna kierowac zyciem ludzi zza gro… No, pan moze, to oczywiste, ale ona nie…
Z teczki wylonila sie nastepna koperta. Pan Slant sie usmiechal, co nigdy nie bylo dobrym znakiem.
— Pani Lavish napisala takze te osobista, serdeczna prosbe do pana — rzekl. — A teraz, pani sierzant, powinnismy chyba zostawic pana Lipwiga samego.
Wyszli, chociaz po kilku sekundach wrocila Angua i bez slowa, nie patrzac mu w oczy, podeszla do worka z zabawkami i wrzucila tam piszczaca gumowa kosc.
Moist uniosl pokrywe kosza. Pan Maruda uniosl glowe, ziewnal, a potem poderwal sie na poduszkach i zaczal sluzyc. Raz czy dwa niepewnie zamerdal ogonem, a w jego wielkich oczach zalsnila nadzieja.
— Nie patrz tak na mnie, maly — rzucil Moist i odwrocil sie plecami.
List od pani Lavish zlany byl woda lawendowa, leciutko doprawiona dzinem. Miala bardzo rowne pismo, typowe dla starszych pan.
List zrobil na Moiscie wrazenie. Kij i marchewka… Vetinari uzywal tylko kija. Albo tlukl czlowieka marchewka po glowie.
Vetinari! Oto czlowiek, ktory powinien odpowiedziec na kilka pytan…
Moistowi wloski na karku zjezyly sie ze zgrozy. Byly doskonale wycwiczone przez dziesieciolecia uskakiwania na wszelki wypadek, a teraz dodatkowo wyczulone slowami pani Lavish, wciaz odbijajacymi sie echem w glebi umyslu.
Cos przelecialo przez okno i stuknelo o drzwi. Ale Moist padal juz na dywan, kiedy pekala szyba.
W drzwiach dygotala czarna strzala.
Moist przeczolgal sie po podlodze, wyciagnal reke, wyrwal strzale i natychmiast padl z powrotem.
Wyszukane biale litery, niczym inskrypcja na jakims pradawnym pierscieniu, ukladaly sie w slowa: GILDIA SKRYTOBOJCOW — „KIEDY LICZY SIE STYL”.
To na pewno strzal ostrzegawczy, prawda? Zwyczajny uprzejmy liscik. Zaakcentowanie. Na wszelki wypadek.
Pan Maruda wykorzystal okazje, by wyskoczyc z koszyka i polizac Moista po twarzy. Pana Marudy nie obchodzilo, kim Moist byl i co robil — chcial tylko sie zaprzyjaznic.
Moist skapitulowal.
— Mysle — rzekl — ze ty i ja powinnismy isc na spacer.
Pies szczeknal z podnieceniem, podbiegl do worka z akcesoriami i szarpal go tak dlugo, az przewrocil. Wtedy zniknal wewnatrz, wystawiajac tylko merdajacy szalenczo ogonek, a po chwili wyciagnal czerwony aksamitny psi plaszczyk z wyhaftowanym slowem „Wtorek”.
— Szczesliwy traf, kolego — stwierdzil Moist i zapial plaszczyk, co bylo trudne, bo przez caly czas zalewala go psia slina. — Ehm… Pewnie nie wiesz, gdzie jest twoja smycz, co? — zapytal, starajac sie nie przelykac.
Pan Maruda w podskokach pobiegl do worka i wrocil z czerwona smycza.
— No… dobra — mruknal Moist. — To bedzie chyba najszybszy spacer w calej historii spacerow. Raczej przebiezka, wlasciwie.
Kiedy siegnal do klamki, drzwi sie otworzyly i Moist spojrzal na pare nog koloru terakoty, grubych niczym pnie drzew.