Rozdzial piaty
Gdzie mozna wyprobowac bankowy pomysl? Nie w banku, to jasne. Trzeba go testowac tam, gdzie ludzie poswiecaja pieniadzom wiecej uwagi, gdzie zongluja swoimi finansami w swiecie bezustannego ryzyka, gdzie podejmowane w ulamku sekundy decyzje okreslaja roznice miedzy tryumfalnym zyskiem a haniebna strata. Generycznie nazywa sie to realnym swiatem, ale jedna z zastrzezonych nazw jest „ulica Dziesiatego Jajka”.
Sklep Boffo przy ulicy Dziesiatego Jajka, najlepsze kostiumy i sztuczki, wlasnosc J. Prousta, byl rajem dla kazdego, kto uwazal, ze proszek na pierdzenie to ostatnie slowo w dziedzinie humoru, ktorym — pod wieloma wzgledami — jest. Uwage Moista zwrocil jednak jako zrodlo materialow na przebrania oraz innych uzytecznych rzeczy.
Moist zawsze byl ostrozny co do przebran. Nie korzystal z wasikow, ktore zerwa sie od jednego szarpniecia. Ale ze mial najlatwiejsza do zapomnienia twarz na swiecie, ktora pozostawala twarza w tlumie, nawet jesli byla calkiem samotna, wiec czasem warto bylo dac ludziom cos, o czym mogliby opowiedziec strazy. Okulary wydawaly sie oczywistym wyborem, choc Moist osiagal tez swietne rezultaty z perukami nosowymi i usznymi. Wystarczy czlowiekowi pokazac pare uszu wygladajacych, jakby male ptaki wily w nich sobie gniazda, zobaczyc uprzejma zgroze w jego oczach, a mozna miec pewnosc, ze nic wiecej nie zapamieta.
Oczywiscie teraz Moist byl czlowiekiem uczciwym, ale jakas jego czesc uwazala za konieczne, by trzymac reke na pulsie — na wszelki wypadek.
Dzisiaj kupil sloik kleju i duzy sloj zlotych platkow, poniewaz widzial dla nich zastosowanie.
— To bedzie trzydziesci piec pensow, panie Lipwig — stwierdzil pan Proust. — Wychodza jakies nowe znaczki?
— Jeden czy dwa, Jack. A co u Ethel? I malego Rogera? — dodal Moist po blyskawicznym przerzuceniu danych pamieci.
— Bardzo dobrze, milo, ze pan pyta. Podac cos jeszcze? — spytal Proust z nadzieja, na wypadek gdyby Moist nagle sobie uswiadomil, ze jego zycie ulegnie znacznej poprawie dzieki zakupowi tuzina falszywych nosow.
Moist zerknal na zestaw masek, przerazajacych gumowych rak i zabawnych nosow, po czym uznal swe potrzeby za zaspokojone.
— Poprosze reszte, Jack. — Ostroznie polozyl na ladzie jeden ze swoich nowych wytworow. — Daj tylko pol dolara.
Proust patrzyl na note, jakby miala wybuchnac albo wypuscic gaz zmieniajacy umysl.
— Co to takiego, sir?
— Nota bankowa na jednego dolara. No… banknot. Najnowszy model.
— Musze go podpisac albo co?
— Nie. To wlasnie jest ciekawe. To dolar. Moze nalezec do kazdego.
— Chcialbym, zeby nalezal do mnie. Bylbym wdzieczny.
— Teraz nalezy — zapewnil go Moist. — Ale mozesz go uzywac do kupowania roznych towarow.
— Nie ma w nim zlota — zauwazyl sprzedawca, biorac dolara i trzymajac go z daleka od siebie, na wszelki wypadek.
— Wiesz, gdybym ci zaplacil w pensach i szylingach, tez by w nich nie bylo zlota, zgadza sie? W tej sytuacji jestes o pietnascie pensow do przodu, a to dobre miejsce, zeby w nim byc. Zgodzisz sie? Ta nota warta jest dolara. Jesli dostarczysz ja do mojego banku, dadza ci za nia dolara.
— Przeciez ja juz mam dolara! E, mam, prawda? — upewnil sie Proust.
— Brawo. Wiec moze wyjdziesz na ulice i go wydasz? Chodzmy, chce zobaczyc, jak to dziala.
— Czy to tak jak ze znaczkami, panie Lipwig? — spytal Proust, chwytajac sie czegos, co rozumial. — Ludzie czasami placa mi w znaczkach, bo przyjmuje zamowienia poczta…
— Tak! Tak! Wlasnie tak! Wyobraz sobie, ze to wielki znaczek! Albo wiesz co? To oferta wstepna. Wydaj tego dolara, a ja ci dam nastepny dolarowy banknot, tak zebys dalej mial dolara. Co ryzykujesz?
— Tylko ze jak to jest ten, no, jeden z pierwszych… banknotow dolarowych, prawda… No bo moj chlopak kupil jeden z pierwszych znaczkow, co je pan wypuscil, i teraz sa warte kupe forsy, wiec lepiej sobie go zatrzymam, kiedys bedzie wart pieniadze…
— Juz jest wart pieniadze! — jeknal Moist.
To caly problem z wolno myslacymi ludzmi. Glupcow mogl przekonywac bez wysilku, ale tacy powolni potrzebowali czasu, by zlapac, o co chodzi. Za to kiedy juz zrozumieli, toczyli sie naprzod jak walec.
— No tak, ale widzi pan… — Sklepikarz wyszczerzyl zeby w czyms, co pewnie bral za chytry usmieszek, ale w rzeczywistosci wygladal z nim jak Pan Maruda w polowie swojego toffi. — Przebiegly pan jest z tymi znaczkami, panie Lipwig, kiedy pan ciagle wypuszcza nowe. Moja babcia mowi, ze jesli to prawda, ze czlowiek ma we krwi dosc zelaza, coby zrobic gwozdz, to pan ma w sobie tyle tupetu, ze nawet banda trolli tak nie tupie. Bez urazy, nasza babcia zawsze mowi, co mysli…
— Doprowadzilem do tego, ze poczta dociera na czas, prawda?
— O tak. Babcia mowi, ze moze i jest z pana lisek chytrusek, ale jak sie pan za co wezmie, to zalatwi, nie ma co…
— Slusznie! No wiec wydajmy tego nieszczesnego dolara, dobrze? — zaproponowal Moist.
Czyzbym mial w sobie jakas podwojna magiczna sile? — zastanawial sie. Taka, ktora starszym paniom pozwala przejrzec mnie na wylot, ale lubic to, co zobacza?
Tak wiec pan Proust postanowil zaryzykowac swojego dolara w sasiednim sklepie i wydac go na uncje tytoniu fajkowego „Wesoly Zeglarz”, troche mietowek i egzemplarz „Co w nowinkach?”. Pan „Elegant” Poleforth, ktoremu wyjasniono sens cwiczenia, przyjal banknot i zaniosl go na druga strone ulicy do pana Draymana, rzeznika, ktory takze przyjal go z wahaniem, kiedy juz wszystko mu uczciwie wytlumaczono. Banknot byl zaplata za kilka kielbasek, a pan Drayman dal rowniez Moistowi kosc „dla panskiego pieska”. Bylo bardzo prawdopodobne, ze Pan Maruda nigdy jeszcze nie widzial prawdziwej kosci. Krazyl wokol niej ostroznie i czekal, az zacznie piszczec.
Ulica Dziesiatego Jajka to rejon niewielkich sklepikow handlujacych niewielkimi produktami za niewielkie pieniadze i z niewielkim zyskiem. Na takiej ulicy nie sprawdzaja sie wielkie idee. Tu trzeba sie przygladac szczegolom. Wszyscy znali sie ze soba. Wszyscy ze soba handlowali. I kazdy znal Moista von Lipwiga, czlowieka w zlotym stroju. Dolarowe noty byly ogladane z wielka uwaga i budzily powazne dyskusje.
— To taki jakby weksel czy zeton, prawda?
— No dobrze, ale przypuscmy, ze bedziesz potrzebowal pieniedzy…
— Ale przeciez sa… Poprawcie, jesli sie myle… Czy weksel to nie sa pieniadze?
— No dobra, ale czyj to jest weksel?
— No… Jacka tutaj, bo… Nie, zaraz… To pieniadze, tak?
Dyskusje trwaly, a Moist usmiechal sie pod nosem. Cale nowe teorie pieniadza wyrastaly jak grzyby — w ciemnosci i na nawozie bzdur. Ale ci ludzie liczyli kazde pol szelaga, a do snu kladli sie z kasetka na pieniadze pod lozkiem. Odwazali wszystko co do drobinki, wpatrujac sie pilnie we wskaznik wagi, poniewaz byli ludzmi zyjacymi z marginesow. Jesli uda sie Moistowi przekonac ich do papierowych pieniedzy, to bedzie juz w domu i dotrze tam jesli nie sucha, to najwyzej lekko zmoisczona stopa.
— Czyli myslicie, panowie, ze sie przyjma? — zapytal, korzystajac z chwili ciszy.
Powszechna opinia brzmiala, ze owszem, moga, ale powinny wygladac bardziej „fikusnie”, jak to okreslil Elegant Poleforth.
— Wie pan, takie fikusne litery i w ogole.
Moist zgodzil sie, po czym kazdemu wreczyl na pamiatke po banknocie. Warto bylo.
— A gdyby wszystko poszlo w wahoonie — dodal pan Proust — ciagle ma pan przeciez zloto, prawda? Zamkniete w jakiejs piwnicy.
— O tak, musi pan miec zloto — zgodzil sie pan Drayman.