biurka.
— Jest Pan Bardzo Spiety, Panie Lipwig — powiedziala.
— Tak, jasne… — rzucil Moist.
Raz jeszcze przeczytal artykul. Na bogow, ten czlowiek rzeczywiscie pisal, jakby wykuwal litery w kamieniu.
— W „Magazynie Nie Tylko Dla Dam” Byl Interesujacy Artykul O Masazu Karku — ciagnela Gladys.
Pozniej Moist uznal, ze powinien chyba zwrocic uwage na nute nadziei w jej glosie, lecz teraz myslal: Nie tylko rzezbione, ale tez z wielkimi szeryfami.
— Jest Bardzo Skuteczny W Usuwaniu Napiecia Powodowanego Przez Zgielk Wspolczesnego Zycia — zaintonowala Gladys.
— No coz, z pewnoscia bysmy go nie chcieli — odparl Moist i wszystko okryla ciemnosc.
Najdziwniejsze jest to, myslal, kiedy Peggy z Aimsburym pomogli mu wrocic do siebie i wcisneli kosci do odpowiednich gniazdek, ze naprawde czul sie o wiele lepiej. Moze o to wlasnie chodzilo. Moze ten przerazliwy, rozpalony do bialosci bol sluzyl temu, by czlowiek zrozumial, ze sa w zyciu rzeczy gorsze od jakiegos przypadkowego strzykniecia.
— Bardzo Mi Przykro — zapewnila Gladys. — Nie Wiedzialam, Ze Cos Takiego Moze Sie Zdarzyc. W Magazynie Pisali, Ze Masowany Doswiadczy Rozkosznego Dreszczu.
— Ale nie sadze, ze czlowiek powinien widziec wlasne galki oczne — odparl Moist, rozcierajac kark. Oczy Gladys przygasly tak bardzo, ze wspolczucie kazalo mu dodac: — Ale rzeczywiscie, czuje sie teraz calkiem dobrze. Milo jest spojrzec w dol i nie zobaczyc swoich piet.
— Nie sluchaj go. Nie bylo tak zle — uspokoila golema pelna siostrzanych uczuc Peggy. — Mezczyzni zawsze wydziwiaja, nawet przy najmniejszym bolu.
— Sa Wlasciwie Duzymi, Rozpieszczonymi Dzieciakami — oswiadczyla Gladys.
Nastala pelna zdziwienia pauza.
— A to niby skad sie wzielo? — spytal Moist.
— Ta Informacja Zostala Mi Przekazana Przez Glende Z Okienka Ze Znaczkami.
— Od tej chwili nie zycze sobie, zebys…
Wielkie drzwi otworzyly sie gwaltownie. Do gabinetu wdarl sie stlumiony gwar z nizszych pieter, a mknac na tej fali, niby sluchowy surfer, wsunal sie pan Bent, posepny i jak na te wczesna pore zanadto promieniejacy energia.
— Dzien dobry, zarzadco — odezwal sie lodowato. — Na ulicy przed wejsciem jest pelno ludzi. I czy moge skorzystac z okazji i pogratulowac panu obalenia teorii, aktualnie bardzo popularnej na Niewidocznym Uniwersytecie?
— He? — zdziwil sie Moist.
— Istnieje, jak twierdza niektorzy, nieskonczona liczba wszechswiatow, aby wszystkiemu, co moze sie zdarzyc, zagwarantowac miejsce, by sie tam zdarzylo. To oczywiscie nonsens, ktory rozwazamy wylacznie dlatego, ze wierzymy, iz slowa sa tym samym co rzeczywistosc. Teraz jednakze moge wykazac, ze to nonsens, albowiem wsrod nieskonczonej liczby swiatow musialby sie znalezc jeden, w ktorym przyklasnalbym panskim ostatnim dzialaniom. A musze pana zapewnic, ze nieskonczonosc nie jest dostatecznie wielka! — Wyprostowal sie. — Ludzie dobijaja sie do drzwi! Chca zamknac swoje rachunki! Tlumaczylem panu, ze w bankowosci najwazniejsze sa wiarygodnosc i zaufanie!
— Ojoj… — mruknal Moist.
— Zadaja zlota!
— Wydawalo mi sie, ze to wlasnie obiecu…
— To tylko metaforyczna obietnica! Mowilem panu, opiera sie na porozumieniu, ze nikt nie zazada jej spelnienia!
— Ilu ludzi chce wycofac pieniadze? — spytal Moist.
— Blisko dwudziestu!
— To chyba strasznie halasuja, nie sadzi pan?
Pan Bent byl wyraznie zaklopotany.
— No fakt, jest tez troche innych — wyjasnil. — Kilku zblakanych nieszczesnikow chce otworzyc rachunki, ale…
— Ilu?
— Jakies dwiescie, trzysta osob, ale…
— Otworzyc rachunki, mowil pan?
Pan Bent wil sie niemal.
— Tylko na blahe kwoty, po pare dolarow tu czy tam — rzucil lekcewazaco. — Wydaje sie, ze ich zdaniem „trzyma pan cos w rekawie”.
Znaki cudzyslowu zadrzaly jak dobrze wychowana panna podnoszaca zdechla mysz.
Jakas czesc Moista cofnela sie z lekiem. Ale inna jego czesc poczula wiatr na twarzy.
— Nie mozemy ich przeciez rozczarowac, prawda? — rzekl, siegajac po zloty cylinder, wciaz jeszcze troche lepki.
Bent spojrzal na niego ponuro.
— Inne banki sa wsciekle, wie pan — powiedzial, ruszajac za Moistem, gdy zarzadca mennicy pobiegl do schodow.
— To dobrze czy zle? — rzucil Moist przez ramie. — Niech pan poslucha, jaka jest zasada bankowych pozyczek? Slyszalem kiedys takie powiedzonko. Chodzi o oprocentowanie.
— Mysli pan o „Bierz kredyt na pol, pozyczaj na dwa, na trzecia badz w domu”?
— Zgadza sie! Zastanawialem sie nad tym. Moglibysmy sciac troche te liczby, prawda?
— To przeciez Ankh-Morpork! Bank musi byc forteca! A to kosztuje!
— Ale troche mozemy je zmienic, prawda? Zreszta nie placimy odsetek od wplat mniejszych niz sto dolarow, tak?
— Tak, rzeczywiscie.
— No wiec od teraz kazdy moze otworzyc u nas konto z piecioma dolarami, a odsetki zaczniemy placic wczesniej. To powinno wygladzic te garby w materacach.
— Zarzadco, protestuje! Bankierstwo nie jest gra!
— Drogi panie Bent, to jest gra. Bardzo stara gra, zwana „Co nam ujdzie na sucho”.
Rozlegly sie oklaski. Obaj dotarli do otwartego podestu, ktory wznosil sie nad glowna hala banku, tak jak ambona wznosi sie nad grzesznikami. Morze twarzy przez chwile bez slowa wpatrywalo sie w Moista. Dopiero po chwili ktos zawolal:
— Zrobi pan z nas ludzi bogatych, panie Lipwig?!
A niech to, pomyslal Moist. Dlaczego oni wszyscy tu sa?
— No coz, bardzo bede sie staral, zeby dostac do rak wasze pieniadze! — obiecal.
Otrzymal brawa. Nie byl zdziwiony — czlowiek powie komus, ze go okradnie, a efekt bedzie taki, ze zyska reputacje prawdomownego.
Czekajace uszy ponaglaly jego jezyk, a zdrowy rozsadek gdzies sie schowal. Moist uslyszal, jak usta dodaja:
— A zebym mogl ich dostac wiecej, mysle… to znaczy pan prezes mysli… ze powinnismy wyznaczyc odsetki wysokosci jednego procentu od wszystkich rachunkow, na ktorych przez caly rok pozostanie piec dolarow.
Glowny kasjer wygladal, jakby mial sie udusic. Ale tlum nie byl zbyt poruszony; wiekszosc przybylych byla skarpetowo-materacowej proweniencji. Prawde mowiac, informacja chyba ich nie zachwycila. Ktos w dole podniosl reke.
— To dosc droga oplata tylko za to, ze wetkniemy nasze pieniadze do pana piwnicy! — zawolal.
— Nie. To jest tyle, ile ja wam zaplace, jesli pozwolicie mi przez rok trzymac swoje pieniadze w mojej piwnicy — odparl Moist.
— Zaplaci pan?
— Oczywiscie. Mozecie mi wierzyc.
Twarz mowiacego skrecila sie w znajomy grymas powolnie myslacego, ktory usiluje przyspieszyc.
— Wiec gdzie jest haczyk?