Moist przyjrzal mu sie ponad papierami. Geronimo Sebastian Procjusz Dibbler, nazwisko bardziej okazale od swego nosiciela. Wszyscy znali G.S.P. Dibblera. Sprzedawal paszteciki i kielbaski z tacy na szyi, zwykle ludziom, ktorym zaszkodzily napoje, a ktorzy w efekcie stawali sie ludzmi poszkodowanymi przez paszteciki.
Moist jadal u niego niekiedy jakiegos pasztecika czy od czasu do czasu kielbaske w bulce i ten fakt bardzo go ciekawil. Bylo w nich cos, co kazalo wracac po wiecej. Musialy zawierac jakis tajemniczy skladnik, a moze mozg zwyczajnie nie wierzyl w to, co przekazywaly kubeczki smakowe, i chcial jeszcze raz poczuc na jezyku strumien tych goracych, tlustych, nie calkiem organicznych i troche chrupiacych substancji. No i czlowiek kupowal nastepna porcje.
Nalezy tez uczciwie przyznac, ze zdarzaly sie chwile, gdy Dibblerowa kielbaska w bulce byla wlasnie tym, czego czlowiek pragnal… Smutne to, ale prawdziwe. Zycie sprowadzalo go czasem tak nisko, ze przez kluczowe kilka sekund ta kakofonia dziwnych tluszczow i niepokojacych faktur byla jego jedynym przyjacielem na calym swiecie.
— Ma pan u nas konto, panie Dibbler?
— Tak, pszepana, mam, pszepana — odparl Dibbler.
Odmowil sugestii, by odlozyc swoja tace, i teraz siedzial, trzymajac ja przed soba jakby dla obrony. Zdawalo sie, ze bank wzbudza w tym doswiadczonym handlarzu pewna nerwowosc. Oczywiscie, tak powinno byc. Po to wlasnie istnialy tu wszystkie te kolumny i marmury. Mialy sprawic, by czlowiek czul sie nieswojo.
— Pan Dibbler otworzyl u nas rachunek na kwote pieciu dolarow — wyjasnil Bent.
— I przynioslem kielbaske dla panskiego pieseczka — dodal Dibbler.
— Na co panu pozyczka, panie Dibbler? — spytal Moist, obserwujac, jak Pan Maruda ostroznie obwachuje kielbaske.
— Chce rozbudowac firme, pszepana.
— Prowadzi pan handel juz ponad trzydziesci lat — stwierdzil Moist.
— Tak, pszepana, faktycznie, pszepana.
— A panskie produkty sa, moge chyba tak je okreslic, wyjatkowe…
— Tak, pszepana, dziekuje, pszepana.
— Domyslam sie zatem, ze potrzebuje pan naszej pomocy, by otworzyc franczyzowa siec barow dzialajacych pod firma Dibblera, oferujacych szeroki zakres dan i napojow, podobnych do dostarczanych przez pana osobiscie?
Pan Maruda zeskoczyl z biurka, delikatnie trzymajac w zebach kielbaske, upuscil ja w kacie gabinetu i usilowal pracowicie zasypac ja dywanem.
Dibbler wytrzeszczyl oczy na Moista.
— Tak, pszepana, skoro pan nalega, pszepana — powiedzial. — Ale tak naprawde to myslalem o wozku.
— Wozku? — zdziwil sie Bent.
— Tak, pszepana. Wiem, gdzie moge dostac taki ladny, nieduzy, malo uzywany, z palnikiem i wszystkim. I jeszcze niedawno pomalowany. Wally Zylka z powodu nerwow wycofuje sie z interesu ziemniakow w mundurkach i sprzeda mi go za pietnascie dolarow gotowka. Okazja nie do przepuszczenia, pszepana. — Zerknal nerwowo na Benta i dodal: — Moge splacac dolara tygodniowo.
— Przez dwadziescia tygodni — rzekl Bent.
— Siedemnascie — zdecydowal Moist.
— Ale pies wlasnie probowal… — zaczal Bent.
Moist uciszyl go machnieciem reki.
— A wiec umowa stoi, panie Dibbler?
— Tak, pszepana. Bardzo dziekuje, pszepana. Mial pan dobry pomysl z ta siecia i w ogole, jestem wdzieczny. Ale przekonalem sie, ze w tym interesie lepiej idzie mobilnemu.
Pan Bent niechetnie odliczyl pietnascie dolarow i zaczal mowic, gdy tylko za handlarzem zamknely sie drzwi.
— Nawet pies nie chcial…
— Ale ludzie chca, panie Bent — przerwal mu Moist. — I na tym polega geniusz. Mysle, ze najwiecej zarabia na musztardzie, ale ten czlowiek naprawde potrafi sprzedac skwierczenie, panie Bent. A to rynek sprzedawcy.
Ostatniego z potencjalnych pozyczkobiorcow poprzedzala dwojka muskularnych mezczyzn, ktorzy zajeli stanowiska po obu stronach drzwi, a potem zapach tlumiacy nawet uporczywy odor kielbaski Dibblera. Nie byl to zapach szczegolnie nieprzyjemny; przywodzil na mysl stare ziemniaki albo opuszczone tunele. Byl tym, co sie dostaje, zaczynajac od paskudnego smrodu, a potem szorujac mocno, ale nieefektywnie. Otaczal Krola jak cesarski plaszcz.
Moist byl zdumiony. Krol Zlotej Rzeki… Tak go nazywali, gdyz podstawa jego majatku bylo codzienne zbieranie przez jego ludzi uryny ze wszystkich pubow i oberzy w miescie. Klienci placili mu, by ja odbieral, natomiast alchemicy, garbarze i farbiarze za to, ze im ja dostarczal.
Ale to byl zaledwie poczatek. Ludzie Harry’ego Krola zbierali wszystko. Wszedzie widzialo sie ich wozki, zwlaszcza przed switem. Kazdy smieciarz, zbieracz odpadow, kazdy szambonurek i asenizator, kazdy zbieracz zlomu… Pracuje sie dla Harry’ego, mawiali, bo zlamana noga szkodzi w interesach, a Harry dbal o interesy. Mawiali, ze jesli pies na ulicy zdradzal najlzejsze objawy napiecia, czlowiek Krola zjawial sie blyskawicznie i podsuwal mu szufle pod zadek, bo za swieze psie odchody wysokiej klasy garbarze placili po dziewiec pensow za wiadro. Placili Harry’emu. Miasto placilo Harry’emu. Wszyscy placili Harry’emu. A czego nie mogl sprzedac w bardziej aromatycznej formie, trafialo na gigantyczne pryzmy kompostowe w dole rzeki; w mrozne dni pryzmy wypuszczaly w niebo tak wielkie pioropusze pary, ze dzieci nazywaly je fabrykami chmur.
Krolowi oprocz dwoch wynajetych pomocnikow towarzyszyl chudy mlody czlowiek, sciskajacy teczke.
— Ladny ma pan tu lokal — stwierdzil Harry, siadajac naprzeciwko Moista. — Porzadny. Zona nie daje mi spokoju, zebym kupil takie zaslony. Jestem Harry Krol, panie Lipwig. Wlasnie wplacilem w panskim banku piecdziesiat tysiecy dolarow.
— Bardzo dziekuje, panie Krol. Postaramy sie dobrze o nie zadbac.
— Tak zrobcie. A teraz chcialbym pozyczyc sto tysiecy, jesli mozna. — Harry wyjal grube cygaro.
— Ma pan jakies zabezpieczenie, panie Krol? — zapytal Bent.
Harry Krol nawet na niego nie spojrzal. Zapalil cygaro, pociagnal kilka razy i machnal w przyblizonym kierunku Benta.
— Kto to, panie Lipwig?
— Pan Bent jest naszym glownym kasjerem — wyjasnil Moist, nie osmielajac sie nawet zerknac na twarz Benta.
— Czyli ksiegowy — stwierdzil lekcewazaco Harry Krol. — I to bylo pytanie ksiegowego.
Pochylil sie.
— Nazywam sie Harry Krol. To jest panskie zabezpieczenie i w tym miescie powinno wystarczyc na sto patoli. Harry Krol. Wszyscy mnie znaja. Place, co jestem winien, biore, co mnie sa winni, slowo daje, tak jest. Moj uscisk reki to moja fortuna. Harry Krol.
Z trzaskiem polozyl dlonie na blacie. Z wyjatkiem malego palca lewej reki, ktorego brakowalo, na wszystkich innych mial ciezkie zlote pierscienie, a na kazdym wyrzezbiona litere. Gdyby czlowiek zobaczyl je zblizajace sie gwaltownie, na przyklad w jakims zaulku, poniewaz podbieral cos z towaru, ostatnim imieniem, jakie by widzial, bylby H*A*R*R*Y*K*R*O*L. Byl to fakt wart zachowania w platach czolowych mozgu w interesie zachowania platow czolowych mozgu.
Moist spojrzal mu w oczy.
— Bedzie potrzebne o wiele wiecej — burknal Bent gdzies sponad Moista.
Harry Krol nie uniosl glowy.
— Gadam tylko z kataryniarzem — powiedzial.
— Panie Bent, moglby pan nas zostawic na pare minut? — zaproponowal energicznie Moist. — I moze… wspolpracownicy pana Krola zrobia to samo?
Harry Krol niemal niedostrzegalnie skinal glowa.
— Panie Lipwig, ja naprawde…
— Prosze, panie Bent.