— Mam podpisany Formularz 37 — oswiadczyl spokojnie Moist.
Klapka zamknela sie z trzaskiem. Znowu musial czekac na deszczu. Tym razem minely trzy minuty, zanim znowu sie otworzyla.
— Co jest?
To byl nowy glos, zamarynowany podejrzliwoscia.
Aha, dobrze — to Bellyster. Moist byl zadowolony. To, co zamierzal dzisiaj przeprowadzic, mialo jednego z dozorcow postawic w bardzo niedobrej sytuacji, a niektorzy z nich byli calkiem porzadni, zwlaszcza w celi smierci. Ale Bellyster to prawdziwy klawisz ze starej szkoly, mistrz drobnych okrucienstw, typ dreczyciela, ktory wykorzysta kazda okazje, zeby zycie wieznia zmienic w meke. Nie chodzi o to, ze plul do miski cienkiej zupy, ale nie mial nawet tyle przyzwoitosci, by robic to w miejscu, gdzie wiezien go nie widzi. Czepial sie slabych i wystraszonych.
I jeszcze jedna dobra rzecz: Bellyster nie cierpial strazy, i to z wzajemnoscia. A to mozna wykorzystac.
— Przychodze po wieznia, a od pieciu minut stoje tu na deszczu — poskarzyl sie Moist.
— I nadal bedziesz tam stal, synku, oj, bedziesz, dopoki ja tu nie bede gotow. Pokaz papiery!
— Tu stoi, ze Jenkins, Owlswick.
— No to pokaz!
— Powiedzieli, ze mam je oddac, kiedy juz przekazecie mi wieznia — odparl Moist, model flegmatycznego uporu.
— Och, mamy tu prawnika, co? No dobra. Abe, wpusc naszego uczonego przyjaciela.
Klapka sie zasunela, a po kolejnej porcji trzaskow otworzyla sie furtka w skrzydle bramy. Moist wszedl do srodka. Za murem deszcz byl tak samo obfity.
— Widzialem cie juz kiedys? — zapytal Bellyster, przechylajac glowe.
— Zaczalem dopiero tydzien temu — wyjasnil Moist.
Za nim zatrzasnela sie furtka. Stuk zasuwanych rygli odbil sie echem w jego glowie.
— Dlaczego jestes tylko jeden? — zainteresowal sie Bellyster.
— Nie wiem, sir. Musialby pan spytac moja mame i tate.
— Nie rob sobie zartow! Dwoch powinno eskortowac wieznia!
Moist wzruszyl ramionami, a ten wilgotny i znuzony gest jasno wyrazal calkowity brak zainteresowania.
— Powinno? Mnie niech pan nie pyta, sir. Powiedzieli mi tylko, ze to petak i nie narobi klopotow. Moze pan sprawdzic, jak pan chce. Slyszalem, ze chca go natychmiast zobaczyc w palacu.
Palac… To slowo przygasilo blask w paskudnych oczkach dozorcy. Czlowiek rozsadny nie wchodzi palacowi w droge. A poslanie z tym niewdziecznym zadaniem jakiegos nierozgarnietego zoltodzioba mialo sens — tak wlasnie postapilby Bellyster.
Wyciagnal wiec reke i zazadal:
— Papiery!
Moist wreczyl mu cienka kartke. Dozorca przeczytal, poruszajac wargami. Wyraznie marzyl o tym, zeby cos sie nie zgadzalo. Ale chocby nie wiem jak wytrzeszczal oczy, niczego nie znajdzie. Moist schowal do kieszeni kilka formularzy, kiedy pan Spools robil mu kawe.
— Rano ma zawisnac — stwierdzil Bellyster, podnoszac dokument do latarni. — Czego teraz od niego chca?
— Nie wiem — odparl Moist. — Ale ruszcie sie, co? Za dziesiec minut koncze sluzbe.
Dozorca pochylil sie do niego.
— A ja, przyjacielu, pojde i sprawdze. Tylko jeden do eskorty? Nigdy dosc ostroznosci, nie?
Wszystko zgodnie z planem, pomyslal Moist. Teraz przez dziesiec minut bedzie popijal herbate tylko po to, zeby udzielic mi lekcji, piec minut mu zajmie odkrycie, ze nie dzialaja sekary, potem sekunde decyzja, ze musialby zwariowac, by w taka noc isc na dach i sprawdzac, co sie popsulo, i nastepna sekunde decyzja, ze papier jest w porzadku, sprawdzil znak wodny, a to najwazniejsze… Powiedzmy dwadziescia minut, mniej wiecej.
Oczywiscie, mogl sie mylic. Wszystko moglo sie zdarzyc. Bellyster mogl wlasnie zbierac kumpli albo moze wyslal kogos tylnym wyjsciem, zeby sprowadzil prawdziwego gline. Przyszlosc byla niepewna. Ledwie kilka sekund moglo go dzielic od zdemaskowania.
Trudno sobie wymarzyc cos lepszego…
Bellyster zostawil go na dwadziescia dwie minuty. Potem Moist uslyszal zblizajace sie wolno kroki i pojawil sie Jenkins przygarbiony pod ciezarem lancuchow. Od czasu do czasu Bellyster poszturchiwal go swoja palka. Maly czlowieczek w zaden sposob nie mogl przyspieszyc, ale i tak zarabial kolejne szturchniecia.
— Te kajdany chyba nie beda mi potrzebne — oswiadczyl Moist.
— I ich nie dostaniesz — zapewnil dozorca. — A to dlatego, ze nigdy ich nie oddajecie, glaby.
— W porzadku. Ale robmy cos, bo tu zamarzne.
Bellyster burknal cos tylko — nie byl teraz czlowiekiem szczesliwym. Pochylil sie, rozpial kajdany, a potem sie wyprostowal i polozyl dlon na ramieniu wieznia. Druga reke, trzymajaca kwit, wyciagnal przed siebie.
— Podpisz! — nakazal, a Moist wykonal polecenie.
I tu nastapilo magiczne zjawisko. Dlatego wlasnie dokumentacja byla tak wazna wsrod klawiszy, lapaczy i kraweznikow. Poniewaz tym, co sie w dowolnym momencie liczylo, bylo
Moist przechodzil juz to wszystko jako wlasnie owo cialo, o ktore chodzi, wiec znal procedury. Wiezien poruszal sie po sciezce papierow. Gdyby zostal znaleziony bez glowy, to ostatnia osoba, ktora pokwitowala jego odbior, musialaby odpowiedziec na kilka bardzo surowych pytan.
Bellyster pchnal wieznia do przodu i wyrecytowal uswiecone tradycja slowa:
— W panskie rece, sir — warknal. — Chybea mas korpus.
Moist oddal mu pokwitowanie i polozyl reke na drugim ramieniu Owlswicka Jenkinsa.
— Z panskich rak, sir — oswiadczyl. — Chyba mam, zgadza sie.
Bellyster steknal i cofnal reke. Czyn sie dokonal, prawo bylo przestrzegane, honor zachowany, a Owlswick Jenkins…
…spojrzal na Moista ze smutkiem, kopnal go mocno w krocze i pognal ulica jak zajac.
Gdy Moist zgial sie wpol, tylko jeden dzwiek docieral do niego spoza niewielkiego swiata bolu — rechot Bellystera, ktory az trzymal sie za brzuch i wrzeszczal:
— Twoj ptaszek, chlopie! Chybeas go skorpusowal! Cha, cha!
Szedl juz normalnie, kiedy dotarl do malego pokoiku, ktory wynajmowal od Nic-Nie-Wiem Jacka. Wciagnal na siebie zloty kostium, wytarl pancerz i helm, wrzucil je do worka i ruszyl z powrotem do banku.
Dostac sie do srodka bylo o wiele trudniej, niz stamtad wyjsc. Straznicy zmieniali sie mniej wiecej o tej samej porze, kiedy wychodzili pracownicy, a w ogolnym zamieszaniu Moist — ubrany w znoszony szary garnitur, ktory wkladal, kiedy chcial przestac byc Moistem von Lipwigiem i zmienic sie w najbardziej niepozornego z ludzi — wyszedl, nie zwracajac niczyjej uwagi. Wszystko tkwilo w umysle: nocna ochrona zaczynala ochraniac, kiedy juz wszyscy poszli do domu, tak? Czyli ludzie wychodzacy do domu nie stanowili problemu, a jesli nawet, to nie problem nocnej ochrony.
Straznik, ktory zjawil sie w koncu, by sprawdzic, kto probuje otworzyc drzwi, sprawil mu troche klopotow. Na szczescie po chwili zjawil sie drugi, dysponujacy skromna inteligencja. Uznal on, ze jesli prezes chce o polnocy wejsc do swojego banku, to przeciez moze. Jest szefem, nie? Co ty, gazet nie czytasz? Widzisz zloty kostium? No i ma klucz! Co z tego, ze dzwiga taki wielki wypchany worek? Wnosi go przeciez. Gdyby chcial go wyniesc, to calkiem inna sprawa, ho, ho, taki maly zarcik, sir, prosze o wybaczenie, sir…
Zadziwiajace, czego mozna dokonac, jesli czlowiekowi wystarczy tupetu, by sprobowac, pomyslal Moist, kiedy juz zyczyl straznikom dobrej nocy. Na przyklad dlatego tak demonstracyjnie grzebal kluczem w zamku, ze byl to klucz do Poczty Glownej. Nie mial jeszcze kluczy do banku.
Nawet odniesienie pancerza do szatni nie sprawilo mu klopotu. Straznicy chodzili po ustalonych trasach, a budynki byly obszerne i niezbyt dobrze oswietlone. Szatnia calymi godzinami pozostawala pusta i bez nadzoru.