W jego nowym apartamencie wciaz palila sie lampa. Pan Maruda pochrapywal na grzbiecie w swojej tacy z dokumentami. Przy drzwiach sypialni jarzyla sie nocna lampka. Wlasciwie nawet dwie — i byly to czerwone, zarzace sie oczy Gladys.
— Czy Chce Pan, Zeby Przygotowac Panu Kanapke, Panie Lipwig?
— Nie, Gladys, dziekuje.
— To Zaden Klopot, Panie Lipwig. W Chlodni Leza Gotowe Cynaderki.
— Bardzo dziekuje. Gladys, ale nie. Nie jestem glodny — zapewnil Moist i starannie zamknal za soba drzwi.
Po chwili lezal juz w lozku. Tu, na gorze, panowala absolutna cisza. Przyzwyczail sie do swojego lozka w budynku poczty, gdzie zawsze dobiegaly halasy z dziedzinca.
Wcale nie cisza nie pozwalala mu zasnac. Wpatrywal sie w sufit i myslal: Glupi, glupi, glupi! Za pare godzin nastapi zmiana warty na Tantach. Nikt nie zaniepokoi sie zniknieciem Owlswicka, dopoki nie zjawi sie zirytowany kat, po czym nastapi nerwowy okres, gdy wszyscy beda sie zastanawiac, kto pojdzie do palacu i zapyta, czy jest jakas szansa, by wiezien zostal powieszony rankiem zgodnie z planem.
Jenkins jest juz pewnie cale mile stad, a w taka wietrzna i deszczowa noc nawet wilkolak go nie wytropi. Nic nie wskazuje na udzial Moista, ale w zimnym, wilgotnym mroku o drugiej nad ranem wyobrazal sobie tego przekletego komendanta Vimesa, jak probuje rozgryzc zagadke w tym swoim zwyklym upartym stylu.
Zamrugal. Dokad moglby uciec taki czlowieczek? Zdaniem strazy nie nalezal do zadnego gangu. Po prostu robil wlasne znaczki. Jaki czlowiek zadaje sobie trud podrabiania jednopensowych znaczkow?
Jaki to czlowiek…
Moist usiadl. Czyzby rozwiazanie bylo az tak latwe?
To mozliwe. Owlswick byl dostatecznie oblakany w tym swoim lagodnym, troche oszolomionym stylu. Wygladal na kogos, kto juz dawno zrezygnowal z prob zrozumienia swiata poza swoimi sztalugami, dla kogo przyczyna i skutek nie maja wyraznego zwiazku. Gdzie ktos taki moglby sie ukryc?
Moist zapalil lampe i podszedl do polamanego wraku swojej garderoby. Znowu wybral znoszony szary garnitur. Ten stroj mial dla niego wartosc sentymentalna — w nim zostal powieszony. Poza tym byl to niepozorny kostium dla niepozornego czlowieka, z dodatkowa zaleta, ze w przeciwienstwie do czerni nie rzucal sie w oczy w ciemnosci. Uprzedzajac wypadki, Moist zajrzal jeszcze do kuchni i wykradl z kredensu kilka sciereczek.
Korytarz byl calkiem dobrze oswietlony palacymi sie co kilkanascie lokci lampami. Ale lampy tworza cienie, i w jednym z nich, obok wielkiej, przywiezionej z Hunghung wazy z dynastii Ping, Moist byl tylko plama szarosci na szarym tle.
Straznik przeszedl obok, zdradziecko cichy na grubym chodniku. Kiedy sie oddalil, Moist zbiegl po marmurowych schodach i ukryl sie za palma w donicy, ktorej ustawienie w tym miejscu ktos uznal za niezbedne.
Wszystkie korytarze w banku prowadzily do glownej hali, ktora — podobnie jak w budynku poczty — siegala od poziomu gruntu po sam dach. Czasami, zaleznie od ukladu, straznik na wyzszym pietrze mogl zobaczyc cos na nizszym. Czasami straznicy przechodzili po marmurze nienakrytym dywanem. Czasami na wyzszych poziomach trafiali na fragmenty podlogi wylozone drobnymi plytkami, ktore dzwieczaly jak dzwon.
Moist stal i nasluchiwal, probujac uchwycic rytm przejsc straznikow. Patroli bylo wiecej, niz sie spodziewal. Co jest, chlopaki? Pracujecie w ochronie! Co z tradycyjnym calonocnym pokerem? Nie wiecie, jak sie zachowac?
Przypominalo to cudowna lamiglowke. Bylo lepsze od nocnych wspinaczek, lepsze nawet od Ekstremalnego Kichania! A naprawde najlepsze bylo to, ze jesli go zlapia, to przeciez tylko sprawdzal skutecznosc ochrony! Dobra robota, chlopaki, wykryliscie mnie…
Ale nie moga go zlapac…
Na wyzszym pietrze powolnym, miarowym krokiem nadszedl straznik. Stanal przy balustradzie i — ku irytacji Moista — zapalil papierosa. Moist obserwowal spomiedzy lisci, jak tamten opiera sie o marmur i spoglada na nizsze poziomy. Byl pewien, ze straznicy nie powinni tego robic. I jeszcze palil!
Po kilku zamyslonych pociagnieciach straznik upuscil niedopalek, przydepnal i ruszyl schodami dalej.
Dwie mysli walczyly o dominacje w umysle Moista. Odrobine glosniejsza krzyczala: On mial kusze! Czy tacy strzelaja najpierw, zeby uniknac zadawania pytan pozniej? Ale tuz obok, wibrujac oburzeniem, brzmial glos mowiacy: On zgasil tego papierosa na marmurowej podlodze! Te wysokie mosiezne jak im tam, te z miseczkami bialego piasku, stoja tu z jakiegos powodu, nie?
Kiedy straznik zniknal na gorze, Moist przebiegl pozostala czesc schodow, przejechal po marmurowej posadzce na butach owinietych sciereczkami, znalazl drzwi prowadzace do piwnicy, otworzyl je szybko i w ostatniej chwili przypomnial sobie, zeby zamknac za soba delikatnie.
Zamknal oczy i czekal na odglosy poscigu.
Otworzyl oczy.
Na drugim koncu krypty jak zwykle plonelo jaskrawe swiatlo, ale nie slyszal plynacej wody. Tylko z rzadka plusniecie spadajacej kropli podkreslalo glebie wszechobecnej ciszy.
Przeszedl ostroznie obok Chlupera, ktory dzwieczal delikatnie, i zaglebil sie w niezbadane cienie pod wspanialym cudzolozeniem.
Jesli ja zbudujemy, myslal, czy przybedziesz? Ale ten oczekiwany z nadzieja bog nigdy sie nie pojawil. Bylo to smutne, ale tez, w pewnym niebianskim sensie, troche glupie. Czyz nie? Moist slyszal, ze istnieja cale miliony niewielkich bostw szybujacych nad swiatem, zyjacych pod kamieniami, niesionych wiatrem jak zeschle liscie, trzymajacych sie najwyzszych galezi drzew… Wszystkie czekaly na swoja wielka chwile, na szczesliwy przelom, ktory moze doprowadzic do swiatyni, kaplanow i wlasnych wyznawcow. Ale nie przybyli tu i latwo bylo zrozumiec dlaczego.
Bogowie pragneli wiary, a nie racjonalnego myslenia. Wybudowanie najpierw swiatyni bylo jak podarowanie pary pieknych butow czlowiekowi bez nog. Budowa swiatyni nie dowodzila wiary w bogow, ale wiary w architekture.
Cos jakby warsztat stalo pod koncowa sciana krypty, przy wielkim i starym palenisku. Pracowal tam Igor — przy intensywnym, blekitnobialym plomieniu wyginal kawalek szklanej rurki. Za nim w wielkich slojach falowala i skwierczala zielona ciecz. Chyba jakas naturalna wiez laczyla Igory z blyskawicami.
Igora zawsze dalo sie poznac. Bardzo sie staraly, by byc rozpoznawalne. Nie chodzilo tylko o ich pachnace stechlizna i zakurzone ubrania, czy nawet czasem dodatkowy palec albo niedopasowane oczy. Raczej o to, ze polozona im na glowie kula sie nie staczala.
Igor uniosl wzrok.
— Dzien dobry, fir. Jeft pan…?
— Moist von Lipwig — przedstawil sie Moist. — A ty pewnie jestes Igorem?
— Trafil pan, fir. Wiele flyfalem o panu dobrego.
— Tutaj, na dole?
— Zawfe fie ftaram trzymac ucho przy ziemi, fir.
Moist powstrzymal sie przed spojrzeniem w dol. Igory i metafory rzadko sie ze soba zgadzaly.
— No wiec, Igorze… Chodzi o to… Chce wprowadzic kogos do budynku tak, by nie niepokoic straznikow. Zastanawialem sie, czy moze sa tu, na dole, dodatkowe drzwi?
Choc przemknelo to miedzy nimi na falach eteru, nie powiedzial glosno: Jestes Igorem, tak? A kiedy motloch ostrzy sierpy i probuje wylamac brame, Igora nigdy tam nie ma. Igory sa mistrzami dyskretnych wyjsc.
— Fa takie male drzwiczki, ktorych tu uzywamy, fir. Nie da fie ich otworzyc od zewnatrz, wiec nie fa pilnowane.
Moist spojrzal tesknie na plaszcze przeciwdeszczowe na wieszaku.
— Swietnie. Swietnie. W takim razie wyskocze na chwile…
— Pan jeft fefem, fir.
— A za jakis czas wskocze z powrotem z pewnym czlowiekiem. Ehm… Pewnym dzentelmenem, ktoremu nie zalezy na spotkaniu z przedstawicielami wladzy.
— Jafne, fir. Dac takim widly, a myfla, ze maja miafto na wlafnofc.
— Nie jest morderca ani nic…
— Jeftem Igorem, fir. My nie ftawiamy pytan.