Moist zlozyl dlonie przy ustach.
— Dzis po poludniu, panie i panowie, pan Bent i ja bedziemy dostepni, by omowic bankowe pozyczki!
To zwiekszylo zamieszanie.
— Dym i lustra, panie Lipwig — stwierdzil Bent, odchodzac od balustrady. — Nic tylko dym i lustra.
— Ale zalatwione bez dymu i w calkowitej nieobecnosci luster, panie Bent — odparl wesolo Moist.
— A te „dzieciaczki”? — spytal Bent.
— Prosze jakies znalezc. Na pewno jakiemus sierocincowi przyda sie piecdziesiat dolarow. Darowizna anonimowa, naturalnie.
Bent zrobil zdziwiona mine.
— Naprawde, panie Lipwig? Nie bede ukrywal, ze wydaje sie pan tego rodzaju czlowiekiem, ktory w kwestii wplacania pieniedzy na cele dobroczynne robi wielki Roz Gardya Az. — W jego ustach rozgardiasz brzmial niczym jakas ezoteryczna perwersja.
— No wiec nie. Moim haslem jest: czynic dobro dyskretnie.
I tak szybko to odkryja, a wtedy bede nie tylko bardzo porzadnym gosciem, ale tez gosciem rozsadnie skromnym.
Tak sie zastanawiam… czy naprawde jestem draniem, czy tylko dobrze potrafie myslec jak dran?
Cos draznilo jego umysl. Malenkie wloski na karku drzaly. Cos bylo nie w porzadku, nie na miejscu… niebezpiecznie.
Odwrocil sie i raz jeszcze spojrzal na sale. Ludzie krazyli wokol, ustawiali sie w kolejkach, rozmawiali w grupach…
W swiecie ruchu bezruch przyciaga wzrok. Posrodku hali banku, omijany przez ludzi, stal czlowiek jakby stezaly w czasie. Ubrany byl na czarno, a na glowie mial szeroki, plaski kapelusz; takie nosily co bardziej posepne sekty omnianskie. Po prostu… stal. I patrzyl.
Kolejny z gapiow, ktory chce obejrzec przedstawienie, tlumaczyl sobie Moist i od razu wiedzial, ze klamie. Ten czlowiek ciazyl w jego swiecie.
…
On? Ale jakie? Moist nie mial przeszlosci. Och, tuzin pseudonimow posiadalo wspolnie przeszlosc calkiem pracowita i bogata w wydarzenia, ale tamci wyparowali razem z Albertem Spanglerem, powieszonym za szyje az do nie calkiem smierci i obudzonym przez lorda Vetinariego, ktory zaproponowal Moistowi von Lipwigowi zycie nowe i blyszczace…
Na bogow, zaczynal sie denerwowac tylko dlatego, ze jakis starszy mezczyzna przyglada mu sie z lekkim usmieszkiem! Przeciez nikt go nie znal! Byl panem Niezapamietywalnym! Gdyby przeszedl wokol miasta bez zlotego kostiumu, bylby tylko jeszcze jedna twarza.
— Dobrze sie pan czuje, panie Lipwig?
Moist odwrocil sie i spojrzal prosto w twarz glownego kasjera.
— Co? Och… nie. To znaczy tak. Eee… widzial pan juz kiedys tego czlowieka?
— A jakiz to czlowiek?
Moist obejrzal sie, by go wskazac, ale przybysz w czerni zniknal.
— Wygladal jak kaznodzieja — wymamrotal. — I byl… no, patrzyl na mnie.
— Coz, zacheca pan do tego. Moze teraz pan przyzna, ze ten zloty kapelusz byl pomylka?
— Podoba mi sie! Nikt nie ma takiego kapelusza!
Bent pokiwal glowa.
— Na szczescie to prawda, sir. Och… Papierowe pieniadze! Praktyka stosowana jedynie przez poganskich Agatejczykow…
— Poganskich? Maja o wiele wiecej bogow niz my! A zloto jest u nich warte mniej niz zelazo!
Twarz Benta, zwykle tak opanowana i spokojna, teraz pomarszczyla sie jak zmiety kawalek papieru.
— Niech pan poslucha — rzekl Moist. — Czytalem troche. Banki emituja monety do czterokrotnej wartosci zlota, jakie maja w skarbcach. To nonsens, z ktorego mozemy zrezygnowac. To przeciez swiat sennych marzen! Miasto jest dostatecznie bogate, by byc wlasna sztaba zlota.
— Oni panu ufaja bez zadnych rozsadnych powodow — oswiadczyl Bent. — Ufaja panu, bo ich pan rozsmiesza. Ja nie rozsmieszam ludzi i to nie jest moj swiat. Nie potrafie usmiechac sie jak pan ani mowic jak pan. Czy trudno zrozumiec, ze musi istniec cos, co ma wartosc siegajaca poza mode i polityke? Trwala wartosc. Chce pan oddac Vetinariemu zarzad nad moim bankiem? Co ma byc gwarancja dla oszczednosci, jakie ci ludzie przekazuja nam w okienkach?
— Nie co, ale kto. Ja. Osobiscie dopilnuje, aby ten bank nie upadl.
— Pan?
— Tak!
— Rzeczywiscie, czlowiek w zlotym stroju! — odparl kwasnym tonem Bent. — A jesli wszystko inne zawiedzie, bedzie sie pan modlil?
— Poprzednim razem to podzialalo.
Bentowi zadrgala powieka. Po raz pierwszy, odkad Moist go poznal, kasjer wydawal sie… zagubiony.
— Nie wiem, co pan chce, zebym robil!
Byl to niemal rozpaczliwy jek. Moist poklepal Benta po ramieniu.
— Prosze kierowac bankiem, jak zawsze. Mysle, ze skoro wplywa do nas tyle gotowki, powinnismy uruchomic jakies pozyczki. Jest pan dobrym sedzia charakterow?
— Myslalem, ze tak. Ale teraz? Nie mam pojecia. Sir Joshua, przykro to mowic, nie byl. Pani Lavish byla bardzo, ale to bardzo dobra, moim zdaniem.
— No dobrze. Wyprowadze prezesa na spacer, a potem… rozdamy troche pieniedzy. Co pan na to?
Bent zadrzal.
„Puls” wypuscil wydanie popoludniowe i na pierwszej stronie dal wielki obrazek kolejki przed bankiem. Wieksza czesc tej kolejki chciala wziac udzial w akcji, czegokolwiek ta akcja dotyczyla, reszta ustawila sie w nadziei, ze na drugim koncu mozna zobaczyc cos ciekawego. Azeciarz sprzedawal „Puls”, a ludzie kupowali go, by przeczytac artykul zatytulowany „Gigantyczna kolejka przed bankiem”. Moistowi wydalo sie to dosc dziwne — przeciez sami stali w tej kolejce. Czyzby stawala sie rzeczywista, dopiero kiedy o niej przeczytali?
— Sa tu juz pewne… osoby… interesujace sie kredytami, sir — odezwal sie Bent zza jego plecow. — Proponuje, zeby pozwolil mi pan z nimi porozmawiac.
— Nie. Razem porozmawiamy. — Moist odwrocil sie od okna. — Prosze ich wprowadzic do gabinetu na dole.
— Naprawde sadze, ze powinien pan zostawic ich mnie — nalegal Bent. — Idea bankowosci wydaje sie niektorym dosc nowa. Prawde mowiac, nie sadze, by niektorzy z nich w ogole byli kiedys w banku, w kazdym razie poza godzinami nocnymi.
— Chce, zeby byl pan obecny, oczywiscie. Ale to ja podejme ostateczna decyzje — oswiadczyl Moist mozliwie wyniosle. — Z pomoca prezesa, naturalnie.
— Pana Marudy?
— O tak.
— On jest doswiadczonym sedzia charakterow?
— O tak!
Moist podniosl psa i ruszyl do gabinetu. Czul na plecach niechetne spojrzenie glownego kasjera.
Bent mial racje. Czesc ludzi, z nadzieja czekajacych na rozmowe, myslala w kategoriach paru dolarow do piatku. Te sprawy latwo bylo zalatwic. Ale byli tez inni…
— Pan Dibbler, prawda? — zapytal Moist.
Wiedzial, ze tak, ale w ten sposob powinno sie mowic, kiedy sie siedzi za biurkiem.
— Zgadza sie, pszepana, od malego — odparl Dibbler, ktory zawsze mial w wyrazie twarzy jakas szczurza zachlannosc. — Ale jesli pan chce, moge tez byc kims innym.
— I sprzedaje pan paszteciki, kielbaski, szczury na patyku…
— Ehm… Ja je dostawiam — poprawil go Dibbler. — A to dlatego, ze jestem dostawca.