— Doprawdy, panie Lipwig? A kto panu powiedzial, ze ten, kto rzadzi na arenie, kieruje cyrkiem? Gleboko sie pan myli, sir. Dlaczego odcina pan innych akcjonariuszy?
— Bo nie wiedza, o co chodzi w bankowosci. Przejdzmy do mennicy, dobrze?
Moist ruszyl przez hale kreta sciezka, wymijajac kolejki.
— A pan wie, o co chodzi w bankowosci? — spytal Bent, idac za nim swym szarpanym krokiem flaminga.
— Ucze sie. Dlaczego przed kazdym okienkiem mamy osobna kolejke? — zapytal Moist. — To znaczy, ze jesli ktorys klient zajmuje duzo czasu, reszta za nim musi czekac. Potem zaczna przeskakiwac na boki, z jednej kolejki do drugiej, i zanim sie czlowiek obejrzy, ktos skonczy z paskudnie rozbita glowa. Ustawcie wszystkich w jedna wielka kolejke i niech kazdy podchodzi do pierwszego wolnego stanowiska. Ludziom nie przeszkadzaja dlugie kolejki, jesli widza, ze sie przesuwaja… Przepraszam pana.
To ostatnie skierowane bylo do klienta, z ktorym sie zderzyl, a ktory odzyskal rownowage, usmiechnal sie do Moista i odezwal glosem z przeszlosci, jaka powinna zostac pogrzebana.
— Alez to moj dobry przyjaciel Albert! Dobrze szobie tu radzisz, czo? — belkotal obcy przez zle dopasowane zeby. — W tym szwoim zlotym garniturku!
Dawne zycie przesunelo sie Moistowi przed oczami. Nie musial nawet dochodzic do swojej smierci, choc mial wrazenie, ze zaraz umrze.
To byl Cribbins! To nie mogl byc nikt poza Cribbinsem!
Pamiec Moista tlukla go po glowie od srodka, raz za razem. Te zeby! Te nieszczesne sztuczne zeby! Byly dla Cribbinsa duma i radoscia. Wyrwal je z ust staruszka, ktorego napadl; tamten biedak lezal wtedy i umieral ze strachu. Zartowal sobie, ze maja wlasny rozum. Pluly, trzaskaly, siorbaly i pasowaly tak fatalnie, ze kiedys odwrocily mu sie w ustach i ugryzly w gardlo!
Czesto je wyjmowal i rozmawial z nimi! I — aaargh! — byly takie stare i poplamione, wyrzezbione z kosci morsa, a ich sprezyna taka mocna, ze czasem odpychala gorna czesc glowy do tylu i czlowiek patrzyl prosto w jego nozdrza!
Wszystkie wspomnienia wrocily jak nieswieza ostryga.
To byl po prostu Cribbins. Nikt nie znal jego imienia. Moist pracowal z nim jakies dziesiec lat temu, kiedy to zima w Uberwaldzie razem wykonali stary przekret ze spadkiem. Cribbins byl o wiele starszy od Moista i wciaz mial powazny problem osobisty, wskutek czego pachnial bananami.
Byl paskudnym typem. Zawodowcy maja swoja dume. Musza dla nich istniec ludzie, ktorych nie obrabuja, i rzeczy, ktorych nie ukradna… I trzeba miec styl. Jesli czlowiek nie ma stylu, daleko nie poleci…
Cribbins nie mial stylu. Nie uzywal przemocy, chyba ze nie bylo absolutnie zadnej szansy odwetu. Byla w nim jednak jakas ogolna, nedzna, podlizujaca sie zlosliwosc, ktora dzialala Moistowi na nerwy.
— Jakies klopoty, panie Lipwig? — zapytal Bent, patrzac gniewnie na Cribbinsa.
— Co? Och… nie.
To szantaz, myslal Moist. Przeklety obrazek w azecie… Ale niczego nie moze mi udowodnic, niczego!
— Myli sie pan, drogi panie — powiedzial.
Rozejrzal sie. Kolejki wolno sunely naprzod i nikt nie zwracal na nich szczegolnej uwagi.
Cribbins przechylil glowe na ramie i przyjrzal sie Moistowi z rozbawieniem.
— Myle sie? To mozliwe, moge sze mylic. Zycie na drodze, czodziennie nowi znajomi, wie pan, jak to jeszt… To znaczy nie wie pan, a to dlatego, ze pan nie jeszt Albertem Szpanglerem. Choc to zabawne, bo ma pan jego usmiech, trudno taki usmiech odmienic, a pana usmiech jeszt tak jakby zawieszony przed twarza, jakby pan na niego patrzyl z tylu (siorb!). Czalkiem jak usmiech mlodego Alberta. Madry byl z niego chlopak i bysztry, bardzo bysztry. Nauczylem go wszysztkiego, czo umialem.
…a to zajelo jakies dziesiec minut, pomyslal Moist, a potem rok, zeby czesc z tego zapomniec. Jestes typem, ktory psuje przestepcom opinie…
— I jaszne, zasztanawia sie pan, czy lampart moze zgubic szwoje czetki… Czy ten sztary dran, ktorego znalem, mogl zamienic sciezki szerokie i krete na proste i waszkie? — Popatrzyl na Moista i poprawil sie natychmiast: — Opsz! Nie, oczywiscie, ze nie, no bo przeciez nigdy mnie pan nie widzial. Ale zwineli mnie w Pszeudopolisz, wrzucili do paki za zlosliwe wloczegosztwo, i tam wlasnie szpotkalem Oma.
— Dlaczego? Co on takiego zrobil?
To bylo glupie, ale Moist nie mogl sie powstrzymac.
— Prosze nie zartowac, drogi panie, prosze nie zartowac — rzekl Cribbins z powaga. — Jesztem czlowiekiem odmienionym, nowym czlowiekiem. Moim zadaniem jeszt teraz gloszenie dobrej nowiny! — W tym miejscu, z szybkoscia wysuwanego wezowego jezyka, Cribbins wydobyl spod brudnej marynarki pognieciona puszke. — Moje wysztepki mi ciaza jak lanczuchy z goraczego zelaza, drogi panie, jak lanczuchy, ale pragne zrzucic to brzemie dzieki dobrym uczynkom i modlitwom, a te osztatnie sa najwazniejsze. Wielkiego ciezaru musze sie pozbyc, zanim bede mogl zasznac szpokojnie. — Zagrzechotal puszka. — Dla malych dzieciaczkow…
Pewnie dzialaloby to lepiej, gdybym wczesniej nie widzial, jak to robisz, pomyslal Moist. Skruszony zlodziej to chyba jeden z najstarszych numerow w podreczniku…
— No coz, milo mi to slyszec, panie Cribbins — powiedzial. — Przykro mi, ze nie jestem tym starym przyjacielem, ktorego pan szuka. Pozwoli pan, ze wrzuce tu kilka dolarow… na dzieciaczki.
Monety brzeknely o dno puszki.
— Szerdecznie dziekuje, panie Szpangler — powiedzial Cribbins.
Moist blysnal przelotnym usmiechem.
— Jak wspomnialem, nie nazywam sie Spangler, panie…
Nazwalem go Cribbinsem! Przed chwila! Nazwalem go Cribbinsem! Czy on mi sie przedstawil? Czy zauwazyl? Musial zauwazyc!
— …to znaczy, przepraszam, chcialem powiedziec: wielebny — dokonczyl.
Przecietny czlowiek nie zauwazylby krociutkiej pauzy i calkiem zrecznego dokonczenia. Ale Cribbins nie byl przecietny.
— Dziekuje panu, panie Lipwig — powiedzial.
Moist wyraznie uslyszal przeciagniete „panie” i wybuchowo sardoniczne „Lipwig”. Razem oznaczaly: Mam cie!
Cribbins mrugnal do Moista i ruszyl przez hale, potrzasajac puszka, a zeby akompaniowaly mu kombinacja straszliwych odglosow dentalnych.
— Biada, potrojna biada (szss!) czlowiekowi, ktory kradnie z pomocza szlow, albowiem jezyk jego przyrosnie do podniebienia (stuk!). Dajcie pare miedziakow dla biednych sierot (szuuuiszsz!), bracia i siosztry! Dla tych (szuip!), ktorzy te dary otrzymaja, ogolnie mowiacz…
— Wezwe ochrone — oswiadczyl stanowczo Bent. — Nie wpuszczamy do banku zebrakow.
Moist chwycil go za ramie.
— Nie — rzekl z naciskiem. — Nie przy tych wszystkich ludziach. Wyrzucenie slugi bozego i w ogole. To nie zrobi dobrego wrazenia. Mysle, ze sam juz wychodzi.
Teraz pozwoli mi dojrzec, myslal Moist, kiedy Cribbins nonszalancko zmierzal do drzwi. To jego metoda. Bedzie to przedluzal, a potem zacznie wyrywac ze mnie pieniadze, raz po raz.
No dobrze, a co Cribbins moze udowodnic? Ale czy dowod w ogole jest potrzebny? Jesli zacznie opowiadac o Albercie Spanglerze, nie bedzie to dobrze wygladac. Czy Vetinari rzuci Moista wilkom na pozarcie? Moze. I prawdopodobnie rzuci. Mozna postawic kapelusz na to, ze nie bral sie do gry we wskrzeszanie bez licznych planow awaryjnych.
W kazdym razie Moist uznal, ze ma troche czasu. Cribbins nie atakowal szybko. Lubil patrzec, jak ludzie sie wija.
— Dobrze sie pan czuje? — zaniepokoil sie Bent.
Moist wrocil do rzeczywistosci.
— Co? Och, swietnie — zapewnil.
— Nie powinien pan zachecac takich osob do przychodzenia tutaj.
Moist zadrzal lekko.
— W tym ma pan racje, panie Bent. Chodzmy do mennicy, dobrze?
— Tak, sir. Ale ostrzegam pana, panie Lipwig, tych ludzi nie da sie przekonac wymyslnymi slowkami!