— Na Niewidoczny Uniwersytet — odparla Adora Belle, kierujac sie do wyjscia.
Miala na ramieniu duza pleciona torbe, ktora wygladala jak wypchana sianem.
— Czyli nie na lunch?
— Lunch moze poczekac. To jest wazne.
— Aha…
Pora lunchu trwala na uniwersytecie, gdzie wszystkie posilki sa bardzo wazne. Trudno bylo znalezc chwile, kiedy nie odbywal sie wlasnie taki czy inny. Biblioteka byla nietypowo pusta, a Adora Belle podeszla do pierwszego maga, ktory nie wydawal sie intensywnie zapracowany.
— Chce zobaczyc Gablote Osobliwosci, ale natychmiast! — zazadala.
— Nie wydaje mi sie, zebysmy cos takiego mieli — odparl mag. — A czyje to?
— Prosze nie klamac. Nazywam sie Adora Belle Dearheart, wiec pewnie moze sobie pan wyobrazic, ze latwo mnie wyprowadzic z rownowagi. Ojciec przyprowadzil mnie ze soba, kiedy wasi ludzie prosili go, zeby obejrzal te gablote, jakies dwadziescia lat temu. Chcieliscie odkryc, jak dzialaja drzwiczki. Ktos musi pamietac. Byla w duzym pokoju. Bardzo duzym. Miala mnostwo, naprawde mnostwo szuflad. I zabawna rzecz z tymi szufladami byla taka, ze…
Mag szybko uniosl rece, jakby chcial zatamowac dalszy potok slow.
— Moze pani tu minutke zaczekac?
Czekali piec. Od czasu do czasu jakis szpiczasty kapelusz wysuwal sie zza regalu, by na nich popatrzec, i uskakiwal, gdy tylko uznal, ze zostal zauwazony.
Adora Belle zapalila nowego papierosa. Moist wskazal jej tabliczke mowiaca: „Jesli palisz, dziekujemy za bycie bitym po glowie”.
— To tylko na pokaz — stwierdzila, wypuszczajac smuzke blekitnego dymu. — Wszyscy magowie pala jak kominy.
— Ale nie tutaj, jak zauwazylem. Moze z powodu wszystkich tych bardzo latwo palnych ksiazek? Chyba byloby lepiej…
Poczul nagly podmuch i zapach tropikalnej dzungli, gdy cos ciezkiego przemknelo mu nad glowa i zniknelo w mroku pod sklepieniem, wlokac za soba smuge blekitnego dymu.
— Hej, ktos mi wyrwal… — zaczela Adora Belle, ale Moist odepchnal ja na bok, gdy stwor znow nad nimi przelecial, a banan stracil Moistowi kapelusz.
— Tutaj sa chyba bardziej stanowczy — powiedzial, podnoszac cylinder. — Jesli to cie pocieszy, bibliotekarz prawdopodobnie chcial wlasnie mnie trafic. Potrafi byc bardzo szarmancki.
— Aha, to pan Lipwig, poznaje ten stroj! — stwierdzil starszy mag, ktory pewnie mial nadzieje, ze pojawil sie jak z pomoca czarow, ale w rzeczywistosci wyszedl zza regalu z ksiazkami. — Wiem, ze jestem tutaj kierownikiem Katedry Studiow Nieokreslonych, za wszystkie moje grzechy. A pani, droga eliminacji, musi byc panna Dearheart, ktora pamieta Gablote Osobliwosci? — Kierownik studiow nieokreslonych podszedl blizej z konspiracyjna mina. Znizyl glos. — Zastanawiam sie, czy zdolalbym pania przekonac, by o niej zapomniec.
— Nie ma szans — odparla Adora Belle.
— Widzi pani, lubimy o niej myslec jak o jednym z naszych najlepiej strzezonych sekretow…
— Dobrze. Pomoge wam go zachowac.
— Nic, co powiem, nie zdola pani sklonic do zmiany zdania?
— Nie wiem — przyznala Adora Belle. — Moze abrakadabra? Ma pan swoja ksiege zaklec?
Moist byl pod wrazeniem. Potrafila byc taka… klujaca.
— Ach, wiec to tego rodzaju dama — mruknal ze znuzeniem kierownik studiow nieokreslonych. — Nowoczesna… No dobrze. W takim razie lepiej chodzcie ze mna.
— Wytlumacz mi, o co tutaj chodzi — szepnal Moist, kiedy szli za magiem.
— Musze cos przetlumaczyc — odpowiedziala. — Szybko.
— Nie cieszysz sie, ze mnie widzisz?
— O tak. Bardzo. Ale musze cos szybko przetlumaczyc.
— A ta jakas gablota ci pomoze?
— Mozliwe.
— Mozliwe? „Mozliwe” moglo poczekac na po lunchu, prawda? Gdyby to bylo „na pewno”, owszem, zrozumialbym…
— Ojej, chyba znow sie zgubilem, i to nie z mojej winy, musze dodac — gderal kierownik studiow nieokreslonych. — Obawiam sie, ze stale zmieniaja parametry, a one strasznie przeciekaja. Sam nie wiem, dochodzi juz do tego, ze wlasne drzwi do czlowieka nie naleza.
— Jakie mial pan grzechy? — zapytal Moist, rezygnujac z przekonywania Adory Belle.
— Slucham? Ojej, co to za plama na suficie? Chyba lepiej nie wiedziec…
— Jakie grzechy pan popelnil, zeby zostac kierownikiem Katedry Studiow Nieokreslonych? — nie ustepowal Moist.
— Och, zwykle mowie to tylko po to, zeby cos powiedziec — odparl mag. Otworzyl drzwi i natychmiast zatrzasnal je nerwowo. — Ale w tej chwili rzeczywiscie mam wrazenie, ze popelnilem kilka i musialy byc gigantyczne. Bo sytuacja jest nie do zniesienia, naturalnie. Mowia, ze wszystko w calym tym smetnym wszechswiecie jest nieokreslone, ale niby co ja mam z tym zrobic? I oczywiscie ta przekleta gablota robi mase zametu. Pietnascie lat temu myslalem, ze juz jej nie zobaczymy… A tak, uwazajcie na kalamarnice, troche nas ona dziwi, prawde mowiac… Aha, tu sa wlasciwe drzwi. — Kierownik pociagnal nosem. — I znajduja sie o dwadziescia piec stop od miejsca, gdzie byc powinny. Nie mowilem…?
Drzwi sie otworzyly, a potem byla juz tylko kwestia decyzji, od czego zaczac. Moist zdecydowal sie na opadniecie szczeki, co bylo proste i eleganckie.
Pokoj byl wiekszy, niz byc powinien. Bo przeciez zaden pokoj nie powinien byc szerszy niz na mile, zwlaszcza kiedy od strony korytarza — calkiem zwyczajnego, jesli pominac gigantyczna kalamarnice — ma calkiem zwyczajne pokoje po obu stronach. Po prostu nie mial sie gdzie zmiescic.
— Takie rzeczy robi sie calkiem latwo — oswiadczyl kierownik studiow nieokreslonych, gdy oni wytrzeszczali oczy. — Przynajmniej tak mi mowia — dodal smetnie. — Jak sie okazuje, kiedy scisnie sie czas, mozna rozciagnac przestrzen.
— Jak oni to robia? — zapytal Moist, wpatrujac sie w… w strukture bedaca Gablota Osobliwosci.
— Z duma musze zapewnic, ze nie mam najmniejszego pojecia — zapewnil kierownik. — Obawiam sie, szczerze mowiac, ze troche sie zgubilem. Mniej wiecej w tym miejscu, w ktorym przestalismy uzywac cieknacych swiec. Wiem, ze technicznie biorac, jest to moja katedra, ale uwazam, ze rozsadniej jest pozwolic im dzialac. Upieraja sie, by tlumaczyc mi rozne rzeczy, co oczywiscie nie pomaga…
Moist, jesli w ogole cos sobie wyobrazal, to spodziewal sie gabloty. Tak sie przeciez nazywala, prawda? Ale tym, co wypelnialo wieksza czesc niemozliwego pokoju, bylo drzewo o generalnym ksztalcie wiekowego, rozlozystego debu. Drzewo w zimie — nie mialo zadnych lisci.
Ale kiedy umysl myslal juz, ze znalazl znajome, przyjazne porownanie, musial pogodzic sie z faktem, ze drzewo bylo zbudowane z szafek z szufladami. Wygladaly na drewniane, ale to nie pomagalo.
Wysoko w gorze, wsrod tego, co mozna by nazwac galeziami, magowie na miotlach zajeci byli nie wiadomo czym. Wygladali jak owady.
— Troche szokuje, kiedy sie ja oglada po raz pierwszy, prawda? — odezwal sie przyjazny glos.
Moist odwrocil sie i spojrzal na mlodego maga w okraglych okularach, z notatnikiem i tym odrobine sztywnym wyrazem twarzy, mowiacym: prawdopodobnie wiem wiecej, niz mozecie sobie wyobrazic, ale mimo to potrafie z rozsadna przyjemnoscia rozmawiac nawet z takimi jak wy.
— Pan jest Myslak Stibbons, prawda? — domyslil sie Moist. — Jedyny, ktory na uniwersytecie w ogole pracuje.
Na te slowa inni magowie odwrocili glowy, a Myslak poczerwienial.
— To calkowita nieprawda — oswiadczyl. — Pracuje tak samo ciezko jak wszyscy czlonkowie grona wykladowcow. — Jednak szczegolny ton jego glosu zdawal sie sugerowac, ze niektorzy czlonkowie grona wykladowcow za bardzo skupiaja sie na ciezarze, a za malo na pracy. — Kieruje Projektem Gablota. Za swoje