dlaczego.
— Ale pan mial nam opowiedziec o czaszkach — przypomniala Adora Belle.
— Wszystkie sztuczne — stwierdzil krotko Hicks.
— Co takiego?! — zabrzmial z mrocznego kata oschly, zgrzytliwy glos.
— Oprocz Charliego, oczywiscie — poprawil sie nerwowo Hicks. — Jest z nami od wiekow…
— Jestem podpora tej katedry — oznajmil glos z pewna duma.
— Sluchajcie, moze zaczniemy? — zaproponowal Hicks, grzebiac w czarnym worku. — Na haczyku przy drzwiach znajdziecie pare czarnych szat z kapturami. To tylko na pokaz, naturalnie, ale w nee… w komunikacji post mortem liczy sie przede wszystkim teatr. Wiekszosc tych, z ktorymi sie komunikujemy, to magowie, a oni, szczerze mowiac, nie lubia zmian.
— Ale nie bedziemy tu robic niczego… upiornego, prawda? — upewnila sie Adora Belle, zerkajac z powatpiewaniem na czarna szate.
— Poza rozmowa z kims, kto nie zyje od trzystu lat — dodal Moist.
Nie czul sie swobodnie w obecnosci czaszek. Ludzie sa genetycznie zaprogramowani, by w takiej sytuacji nie czuc sie dobrze, juz od czasow malp, poniewaz: a) to, co zmienilo te czaszke w czaszke, moze nadal gdzies tu byc, wiec nalezaloby biec na drzewo, ale szybko, oraz b) czaszki wygladaja, jakby sie z patrzacego nasmiewaly.
— Tym prosze sie nie martwic. — Hicks wyjal z worka niewielki ozdobny sloj i przetarl go rekawem. — Profesor Flead zapisal swoja dusze uniwersytetowi. Jest troche zrzedliwy, musze przyznac, ale chetnie bedzie wspolpracowal, jesli tylko urzadzimy porzadny pokaz.
Cofnal sie.
— Mamy wszystko? Posepne swiece, Krag Namaretha, Kielich Bezglosnego Czasu, Maska, oczywiscie, Kotary tych… Kotar oraz… — Obok sloika polozyl na stole niewielka szkatulke. — Oraz kluczowe skladniki.
— Jak to? Znaczy, wszystkie te kosztownie brzmiace przedmioty nie sa kluczowe? — zdziwil sie Moist.
— Sluza… scenerii — wyjasnil Hicks, poprawiajac kaptur. — Wlasciwie moglibysmy tu wszyscy siedziec i glosno czytac teksty, ale bez kostiumow i scenerii, komu chcialoby sie przybyc? A czy w ogole interesujecie sie teatrem? — zapytal z nadzieja.
— Chodze, kiedy tylko moge — odparl Moist czujnie, gdyz rozpoznal te nadzieje.
— A nie widzial pan moze przypadkiem „Szkoda, ze jest instruktorka sztuk walki” ostatnio w Malym Teatrze? Wystawia to Trupa z Siostr Dolly?
— Uhm… nie. Obawiam sie, ze nie.
— Gralem tam sir Andrew Pierdole — dodal doktor Hicks, na wypadek gdyby Moist doznal naglego ataku przypomnienia.
— Och, to byl pan! — zawolal Moist, ktory spotykal juz aktorow. — Wszyscy w pracy o tym rozmawiali…
Wszystko bedzie dobrze, myslal, dopoki nie zapyta, o czym konkretnie rozmawiali. W kazdej sztuce zawsze jest taka scena, kiedy wydarza sie cos przesmiesznie strasznego.
Ale Hicks byl doswiadczonym aktorem i wiedzial, kiedy lepiej nie przeciagac struny.
— Znacie jakies starozytne jezyki? — spytal zamiast tego.
— Znam podstawy monotonnego belkotu — odparl Moist. — Czy to wystarczajaco starozytne?
— — powiedziala Adora Belle, a Moistowi ciarki przeszly po plecach.
Prywatna mowa golemow stanowila zwykle piekielna torture dla ludzkiego jezyka i krtani, ale w ustach Adory Belle brzmiala niewyobrazalnie seksownie. Byla niczym srebro w powietrzu.
— Co to bylo? — zdziwil sie Hicks.
— Typowa mowa golemow przez ostatnie dwadziescia tysiecy lat.
— Naprawde? Bardzo… poruszajace. No to… moze zaczniemy…
W kantorze nikt nie smial uniesc glowy. Biurko glownego kasjera obracalo sie na swej obrotowej podstawie z takim loskotem, jak dawny wozek wiozacy skazancow na szafot. Papiery fruwaly pod rekami Mavolia Benta, jego mozg tonal w truciznach, a stopy bezustannie wciskaly pedaly, by uwolnic dlawiace dusze mroczne energie…
Bent nie obliczal — nie tak, jak robili to inni. Obliczenia sa dla tych, ktorzy nie potrafia zobaczyc rozwiazania obracajacego sie powoli w umysle. Zobaczyc znaczylo wiedziec. Zawsze.
Stos nagromadzonych papierow malal, a Bentem targala myslowa furia.
Przez caly czas otwieraly sie nowe rachunki. Dlaczego? Czy z powodu zaufania? Uczciwosci? Sklonnosci do oszczedzania? Moze powodem bylo cokolwiek, co mialo swoja wartosc?
Nie! Przyczyna wszystkiego byl Lipwig! Ludzie, ktorych pan Bent nigdy nie widzial i mial nadzieje juz nigdy nie zobaczyc, pchali sie do banku z pieniedzmi w skarbonkach, swinkach, a czesto w skarpetach. Niekiedy nawet mieli te skarpety na nogach!
A robili to z powodu slow! Skarbiec banku sie wypelnial, bo ten przeklety von Lipwig bawil ludzi i dawal im nadzieje. Ludzie go lubili! Nikt nigdy nie lubil pana Benta, przynajmniej on sam nic o tym nie wiedzial. Pewno, byla w jego zyciu milosc matki i ramiona ojca, ta pierwsza chlodna, te drugie spoznione. A dokad go doprowadzily? W koncu zostal sam. Dlatego uciekl, znalazl szary woz mieszkalny i wkroczyl w nowe zycie, oparte na liczbach, na wartosci i trwalym szacunku. Szedl coraz wyzej, i owszem, stal sie czlowiekiem wartosciowym, i tak, zyskal szacunek. Zgadza sie, szacunek. Nawet pan Cosmo go szanowal.
A Lipwig przychodzil znikad. Kim on w ogole byl? Nikt chyba nie wiedzial, oprocz tego podejrzanego typa z chwiejnymi zebami. Jednego dnia zaden Lipwig nie istnial, nastepnego byl juz naczelnym poczmistrzem! A teraz przejal bank — czlowiek, ktorego wartosc okreslaly jego usta i ktory nikomu nie okazywal szacunku! Sklanial ludzi do smiechu — a bank wypelnial sie pieniedzmi!
To byla ta jego znienawidzona czastka, ktora od lat bil, glodzil i wciskal do szafy. Nie byl to glos jego sumienia — on sam byl glosem swego sumienia. To byl glos… maski.
— Nie! — warknal Bent.
Niektorzy z najblizej siedzacych uslyszeli to i podniesli glowy, ale zaraz opuscili je w obawie, ze pochwyca jego spojrzenie. Bent wpatrywal sie nieruchomo w rowne kolumny cyfr na arkuszu przed soba.
Wierz w liczby! One nigdy cie nie zawiodly.
— Odejdz ode mnie — wyszeptal. — Idz sobie!
— Ale mam swoja wartosc! Jestem wiele wart!
Pan Bent przysunal sobie nastepna kartke i w rzedach liczb szukal pocieszenia. Ale nie uwolnil sie od pogoni.
— Nie!
W calym kantorze piora znieruchomialy na kilka sekund i znowu zaczely pisac w goraczkowym tempie.
Z oczami zalzawionymi ze wstydu i wscieklosci, pan Bent probowal odkrecic oslone swojego patentowego wiecznego piora. W zduszonym milczeniu sali pstrykniecie szykowanego do uzytku zielonego piora bylo niczym zgrzyt ostrzonego katowskiego topora. Wszyscy urzednicy pochylili sie nisko nad biurkami… Pan Bent Znalazl Blad. Jedyne, co potrafili teraz zrobic, to wpatrywac sie w papiery przed soba i wbrew nadziei zywic nadzieje, ze to nie ich blad.
Ktos… bogowie, blagam, zebym to nie byl ja… bedzie musial podejsc i stanac przed podwyzszonym biurkiem pana Benta. Wiedzieli, ze pan Bent nie lubi bledow. Pan Bent uwazal, ze bledy to skutek kalectwa duszy.