— Typowo ograniczony, przestarzaly sposob myslenia. Mamy w koncu Wiek Anchois. Przyszlosc nalezy do takich ludzi jak ty, ktorzy potrafia nam wytlumaczyc, jak wszystko dziala.
— Nalezy?
— Zapamietaj moje slowa — rzekl Moist, stanowczo popychajac Adore Belle w strone dalekiego wyjscia.
Kiedy znikneli, Hubert powachal swoja dlon i zadrzal.
— Mili ludzie, prawda? — zapytal.
— Tak, jafnie panie.
Hubert patrzyl na migotliwe, cieknace rurki Chlupera, falami i plywami wiernie odtwarzajace ruch pieniadza w miescie. Jedno uderzenie moglo wstrzasnac swiatem. To straszliwa odpowiedzialnosc.
Igor stanal przy nim. Stali w ciszy, zaklocanej jedynie pluskiem wymiany handlowej.
— Co powinienem zrobic, Igorze? — spytal Hubert.
— W Ftarym Kraju mamy takie przyflowie — rzekl Igor.
— Co takiego?
— Przyflowie. Mawiamy: „Jefli nie chcef potwora, nie ciagnij za dzwignie”.
— Nie myslisz chyba, ze zwariowalem, Igorze?
— Wielu ludzi wielkich nazywano wariatami, jafnie panie. Nawet doktor Hanf Forvord uwazany byl za falenca. Ale zapytam: czy faleniec moglby ftworzyc taki rewolucyjny ekftraktor zywego mozgu?
— Czy Hubert jest calkiem… normalny? — spytala Adora Belle, kiedy po marmurowych stopniach wspinali sie w strone kolacji.
— Wedlug standardow ludzi ogarnietych obsesja, ktorzy rzadko wychodza na swieze powietrze? — spytal Moist. — Powiedzialbym, ze calkiem normalny.
— Ale zachowywal sie, jakby nigdy dotad nie widzial kobiety!
— Nie jest przyzwyczajony do rzeczy, ktore nie maja instrukcji obslugi.
— Aha… Ciekawe, czemu tylko mezczyzni sa tacy.
Zarabia malutka pensje, pracujac dla golemow. Z powodu golemow znosi graffiti i wybijane okna. Biwakuje na pustkowiach i kloci sie z ludzmi poteznymi. Wszystko dla golemow.
Ale nic nie powiedzial, poniewaz przeczytal instrukcje.
Dotarli na poziom kierownictwa i Adora Belle pociagnela nosem.
— Czujesz to? Cudowne, prawda? — powiedziala. — Nawet krolika zmieniloby w miesozerce.
— Barani leb? — spytal ponuro Moist.
— Tylko zeby zrobic wywar — zapewnila Adora Belle. — Najpierw wyjmuje sie z niego wszystkie te miekkie, galaretowane kawalki. Nie dales sie chyba nabrac na ten stary zart?
— Jaki stary zart?
— No daj spokoj. Chlopiec przychodzi do rzeznika i mowi „Mama prosi o barani leb, ale ma pan zostawic w nim oczy, zeby nas opatrzyl na caly tydzien”. Rozumiesz? Wykorzystuje gre slow z patrzeniem…
— Wydaje mi sie po prostu, ze to troche niesprawiedliwe wobec barana…
— Interesujace… Zjadasz smakowite, anonimowe kawalki zwierzecia, ale zjadanie innych kawalkow uwazasz za niesprawiedliwe? Uwazasz, ze taka glowa sobie mysli „Ale przynajmniej nie zjadl mnie”? Tak formalnie, to im wieksza czesc zwierzecia zjadamy, tym bardziej powinien sie cieszyc jego gatunek, bo nie musimy zabijac tylu osobnikow.
Moist pchnal drzwi i atmosfera znowu wypelnila sie dziwna blednoscia.
Nie bylo Pana Marudy. Normalnie czekalby na swojej tacy, gotow rzucic sie na Moista z radosnym, wilgotnym powitaniem. Ale taca byla pusta.
Pokoj wydawal sie takze wiekszy, gdyz nie zawieral Gladys.
Na podlodze lezala mala niebieska obroza. Powietrze wypelnialy zapachy kuchni.
Moist przebiegl korytarzem do kuchni, gdzie golem z wielka powaga stal przy piecu i obserwowal podskakujaca pokrywke bardzo duzego garnka. Brudna piana wylewala sie i splywala na plyte.
Gladys odwrocila sie, slyszac Moista.
— Gotuje Panska Kolacje, Panie Lipwig.
Mroczne zalazki grozy rozpoczely swoja paranoiczna gre w klasy po wewnetrznej stronie powiek.
— Prosze, odloz chochle i odsun sie od garnka — odezwala sie Adora Belle.
— Gotuje Kolacje Dla Pana Lipwiga — odparla Gladys odrobine wyzywajaco.
Moist mial wrazenie, ze bable szarej piany staja sie wieksze.
— Tak. I wydaje sie, ze jest juz prawie gotowa — powiedziala Adora Belle. — Dlatego Chcialabym Ja Zobaczyc, Gladys.
Zapadla cisza.
— Gladys?
Jednym ruchem Gladys wreczyla jej chochle i odstapila — pol tony zyjacej gliny poruszalo sie lekko i bezglosnie jak dym.
Adora Belle ostroznie uchylila pokrywke i wsunela chochle w gesty plyn.
Cos poskrobalo but Moista. Spojrzal w dol, prosto w wylupiaste oczy Pana Marudy.
A potem popatrzyl na to, co wynurzalo sie z kotla, i uswiadomil sobie, ze minelo co najmniej trzydziesci sekund, odkad ostatni raz nabral tchu.
Wbiegla Peggy.
— Ach, tutaj jestes! Niegrzeczny piesek! — zawolala, chwytajac Pana Marude na rece. — Uwierzy pan, sam zszedl az do chlodni! — Rozejrzala sie i odgarnela wlosy z czola. — Ach, Gladys, mowilam ci, zeby przelozyc na zimny polmisek, kiedy juz zacznie gestniec!
Moist patrzyl na wynurzajaca sie chochle i w przyplywie ulgi do glowy wciskaly sie rozmaite klopotliwe obserwacje.
Pracuje tutaj niecaly tydzien. Czlowiek, od ktorego prawie wszystko zalezy, uciekl z krzykiem. Zostane zdemaskowany jako przestepca. To jest barani leb…
I — dzieki za pamiec, Aimsbury — nosi ciemne okulary.
Rozdzial dziewiaty
— Niestety, musze juz zamknac archiwum, wielebny… — Glos pani Houser wdarl sie w marzenia Cribbinsa. — Otwieramy znowu jutro o dziewiatej rano — dodala kobieta z nadzieja.
Cribbins otworzyl oczy. Cieplo i rowne tykanie zegara sprowadzily na niego cudowna drzemke. Teraz stala przed nim pani Houser, nie wspaniale naga i rozowa, jak wystepowala niedawno w jego fantazjach, ale w gladkim brazowym plaszczu i niedopasowanym kapeluszu z piorami.
Gwaltownie rozbudzony, nerwowo siegnal do kieszeni po protezy — wyjmowal je zawsze, nie chcac we snie powierzac im wladzy nad ustami. Odwrocil glowe w ataku gwaltownego a niezwyklego dla siebie zaklopotania, wsunal je z wysilkiem, potem z jeszcze wiekszym wysilkiem wsunal je wlasciwa strona do gory. Jak zawsze stawialy opor. Zrozpaczony, wyrwal je i raz czy dwa walnal mocno o porecz krzesla, by zlamac ich ducha walki, po czym wbil sobie do ust raz jeszcze.
— Wszg… — Uderzyl sie w twarz. — Bardzo pani dziekuje — powiedzial i otarl wargi chusteczka. — Przepraszam za to, ale jesztem ich ofiara. Szlowo daje.
— Nie chcialam pana niepokoic — podjela pani Houser, a na jej twarzy powoli zanikal wyraz przerazenia. —