chwila dhdldlkp;kvyv vbdf[;jvjvf;llljvmmk;wbvlm bnxgcgbnme…
No tak, splot, pomyslal. Zawiera ziola i wylacznie naturalne skladniki. Ale belladona jest ziolem, a arszenik wystepuje naturalnie. Nie ma w nim alkoholu, bo alkohol nie moglby przetrwac. Kubek goracego splotu wyciagal ludzi z lozka i gonil do pracy, kiedy na dworze lezalo szesc stop sniegu, a studnia zamarzla. Splot dawal czlowiekowi czysty umysl i szybkosc myslenia. Szkoda tylko, ze jezyk nie potrafil nadazyc.
Moist zamrugal raz czy dwa.
— Ughx… — powiedzial.
Pozegnal sie grzecznie, nawet jesli „do widzenia” brzmialo jak „dnyrx”, i ruszyl przez krypte. Swiatlo Chlupera pchalo przed nim dlugi cien. Trolle przygladaly sie podejrzliwie, gdy wspinal sie na schody, usilujac nie dopuscic do odfruniecia stop. Mozg mu brzeczal, ale nie mial nic do roboty. Nie mial sie czego chwycic, nie mial skad wydumac rozwiazania. Za mniej wiecej godzine krajowe wydanie „Pulsu” znajdzie sie na ulicy, a wkrotce potem on takze. Nastapi szturm na bank, co jest zjawiskiem w najlepszym razie przerazajacym, a inne banki mu nie pomoga, bo nie jest porzadnym gosciem. Hanba, Potepienie i Pan Maruda patrzyli mu prosto w twarz, ale tylko jedno z nich ja lizalo.
Czyli dotarl do gabinetu… Splot istotnie pozwalal zapomniec o wszystkich drobnych problemach, ugniatajac je w jeden wielki: utrzymania calego siebie na jednej planecie. Moist przyjal zasliniony, rytualny pocalunek psiaka, podniosl sie z kolan i dotarl az do fotela.
No dobra… Teraz usiasc. Przeciez potrafi to zrobic.
Niedlugo zjawia sie ludzie. Pozostalo zbyt wiele pytan bez odpowiedzi. Co robic, co robic? Modlic sie? Nie przepadal za modlitwa, nie dlatego, ze myslal, iz bogowie nie istnieja, ale raczej obawial sie, ze moga istniec. No owszem, Anoia sporo mu zawdzieczala, wczoraj zauwazyl jej blyszczaca nowa swiatynie z frontonem zawieszonym juz wotywnymi krajarkami do jajek, trzepaczkami do kremu, chochlami, pedzelkami do smarowania stopionym maslem oraz wieloma innymi bezuzytecznymi przyborami kuchennymi, zlozonymi tam przez wdziecznych wyznawcow, ktorych ominela perspektywa zycia z zablokowanymi szufladami. Anoia spelniala modlitwy, poniewaz sie wyspecjalizowala. Nie udawala nawet, ze obiecuje raj, odwieczne prawdy czy dowolnego rodzaju zbawienie. Dawala jedynie gladki przesuw oraz dostep do widelcow. Praktycznie nikt w nia nie wierzyl, dopoki Moist nie wybral jej calkiem przypadkowo jako jednego z bostw, ktorym dziekowal za niespodziewany dar. Czy bedzie mu to pamietac?
Gdyby w szufladzie utknelo mu jakies zloto, to moze. Ale przeciez nie zmieni w zloto kuchennych utensyliow…
Mimo to czlowiek zwraca sie do bogow, jesli procz modlitwy nic mu juz nie zostalo.
Powedrowal do kuchni i zdjal z kolka chochle. Potem wrocil do gabinetu i wcisnal ja do szuflady biurka, gdzie utknela, co jest podstawowa funkcja chochli tego swiata. Trzeba grzechotac szufladami, to najwazniejsze. Najwyrazniej sciaga ja halas.
— O Anoio — powiedzial, ciagnac za galke szuflady. — To ja, Moist von Lipwig, skruszony grzesznik. Nie wiem, czy mnie pamietasz. Jestesmy wszyscy, a ja najbardziej, zwyklymi przyborami, ktore utknely w stwarzanych przez nas samych szufladach. Gdybys w swoim napietym harmonogramie znalazla wolna chwile, by uwolnic mnie w tej godzinie proby, przekonasz sie, ze wdziecznosc nie jest mi obca, o nie, kiedy juz bedziemy stawiac posagi bogow na dachu nowego budynku Urzedu Pocztowego. Nigdy mi sie nie podobaly te urny na starym. Pokryty zlotymi liscmi, ma sie rozumiec. Z gory dziekujac, amen.
Raz jeszcze szarpnal szuflade. Chochla wyskoczyla, brzeknela w powietrzu jak losos nad woda i roztrzaskala stojaca w kacie waze.
Moist uznal, ze to dobry znak. Teoretycznie powinno sie wyczuc zapach papierosowego dymu, ale poniewaz Adora Belle spedzila w tym pokoju wiecej niz dziesiec minut, nie warto nawet pociagac nosem.
Co dalej? No wiec… Bogowie pomagaja tym, ktorzy sami sobie pomagaja. No i zawsze pozostawala jeszcze ostatnia przyjazna Lipwigowi opcja. Przeplynela teraz przez jego umysl: improwizowac!
Rozdzial dziesiaty
Improwizowac! To jedyne wyjscie. Pamietasz zlocony lancuch? A to jest drugi koniec tej teczy. Wylgaj sie z sytuacji, z ktorej nie mozna sie wylgac. Sam sie postaraj o szczescie. Daj przedstawienie. Jesli spadniesz, niech pamietaja, jak wspaniale pikowales. Czasami najpiekniejsza godzina jest ta ostatnia.
Podszedl do garderoby i wyjal swoj najlepszy zloty kostium, ktory wkladal tylko na wyjatkowe okazje. Potem odszukal Gladys stojaca przy oknie. Kilka razy musial glosno wymowic jej imie, nim odwrocila sie do niego bardzo powoli.
— Nadchodza — powiedziala.
— Zgadza sie — przyznal Moist. — Wiec lepiej, zebym dobrze wygladal. Mozesz mi wyprasowac te spodnie, prosze?
Gladys bez slowa wyjela mu spodnie z reki, przylozyla do sciany i przeciagnela po nich wielka dlonia, po czym oddala. Kantem mozna sie bylo ogolic.
A potem wrocila do okna.
Moist stanal obok. Przed bankiem zbieral sie tlum, a powozy zajezdzaly jeden po drugim. Wokol krecilo sie tez sporo straznikow. Krotki blysk dowodzil, ze Otto Chriek z „Pulsu” robi juz obrazki. A tak, formowala sie tez delegacja. Ludzie chcieli byc przy katastrofie. Wczesniej czy pozniej ktos zacznie sie dobijac do drzwi.
O nie. Nie mogl do tego dopuscic.
Umyc sie, ogolic, wyciac zapomniane wloski z nosa, wyczyscic zeby. Uczesac wlosy, wypolerowac buty. Wlozyc kapelusz, zejsc po schodach, otworzyc zamek bardzo powoli, zeby na zewnatrz nikt nie uslyszal szczekniecia, zaczekac, az kroki zabrzmia glosniej…
Gwaltownie otworzyl drzwi.
— Slucham, panowie?
Cosmo Lavish zachwial sie, kiedy stukniecie nie dotarlo do celu. Ale odzyskal rownowage i podsunal mu pod nos kartke.
— Audyt nadzwyczajny — oswiadczyl. — Ci dzentelmeni… — gestem wskazal stojacych za nim kilku godnie wygladajacych mezczyzn — …sa przedstawicielami glownych gildii i kilku bankow. To standardowa procedura i nie moze pan im utrudniac pracy. Zauwazyl pan pewnie, ze przyprowadzilem rowniez komendanta Vimesa ze Strazy Miejskiej. Kiedy juz potwierdzimy, ze w skarbcu rzeczywiscie nie ma zlota, polece mu, by pana aresztowal jako podejrzanego o kradziez.
Moist spojrzal na komendanta. Niespecjalnie go lubil i podejrzewal, ze Vimes nie lubi go wcale. Natomiast byl pewien, ze Vimes bardzo niechetnie slucha polecen takich osobnikow jak Cosmo Lavish.
— Jestem przekonany, ze komendant zrobi to, co uzna za stosowne — odparl spokojnie. — Zna pan droge do skarbca. Przykro mi, ale jest tam troche balaganu.
Cosmo odwrocil sie troche, by miec pewnosc, ze tlum uslyszy kazde jego slowo.
— Jest pan zlodziejem, panie Lipwig, oszustem, klamca i defraudantem. I nie potrafi sie pan dobrze ubrac.
— To troche zbyt surowa ocena — odparl Moist, kiedy delegacja przeszla obok. — Uwazam, ze ubieram sie calkiem szykownie!
Zostal sam na schodach, twarza w twarz z tlumem. Nie zmienili sie jeszcze w tluszcze, ale to mogla byc tylko kwestia czasu.
— Czy moge pomoc jeszcze komus? — zapytal.
— Co z naszymi pieniedzmi?! — zawolal ktos.
— A co z nimi? — zdziwil sie Moist.
— Pisza w azecie, ze nie masz pan zlota! — oswiadczyl pytajacy.
Podsunal mu pod nos wilgotny jeszcze egzemplarz „Pulsu”. Codziennik okazal sie dosc powsciagliwy. Moist