wielkich rzadko potrafi przetrwac z twarza w budyniu, a ikonogram zabudyniowanego Patrycjusza na pierwszej stronie „Pulsu” wstrzasnie polityczna rownowaga sil w miescie. A przede wszystkim, ze w tym post-Vetinarowskim swiecie on, Moist, nie zobaczy jutra, co bylo jego zyciowa ambicja.
Jak w bezglosnym snie sunal w strone nadlatujacej nemezis, w slimaczym tempie siegajac palcami, a tort mknal, wirujac, na spotkanie z historia…
I trafil go w twarz.
Vetinari nawet nie drgnal. Budyn sie rozprysnal i czterysta zafascynowanych oczu sledzilo grude pedzaca ku Patrycjuszowi, ktory chwycil ja w wyciagnieta reke. Ciche plasniecie o dlon bylo jedynym slyszalnym w sali dzwiekiem.
Lord Vetinari przyjrzal sie zlapanemu budyniowi. Wsunal w niego palec i skosztowal. Z namyslem wzniosl oczy, a sala wstrzymala zbiorowy oddech.
— Chyba ananasowy — stwierdzil w zadumie.
Zagrzmialy brawa. Musialy — nawet jesli ktos nie znosil Vetinariego, nie mogl nie podziwiac jego wyczucia chwili.
A teraz Patrycjusz schodzil po stopniach i zblizal sie do nieruchomego, wystraszonego klauna.
— Moim cyrkiem nie kieruja klauni, drogi panie. — Chwycil go za wielki czerwony nos i odciagnal mocno, na ile pozwalala gumka. — Czy to jasne?
Klaun wyjal trabke z przyczepionym pecherzem i zatrabil zalosnie.
— Dobrze. Milo, ze sie pan zgadza. Jesli mozna, chcialbym porozmawiac z panem Bentem.
Tym razem odpowiedzialy mu dwa skrzekniecia trabki.
— Alez jest — stwierdzil Vetinari. — Moze pokazemy go chlopcom i dziewczynkom? Ile wynosi 15,3 procent od 59,66?
— Zostawcie go w spokoju! Wszyscy zostawcie go w spokoju!
Ciezko doswiadczony tlum rozstapil sie po raz kolejny, przepuszczajac rozczochrana panne Drapes, gniewna i wzburzona niczym kwoka. Do skromnego lona przyciskala cos ciezkiego i Moist zauwazyl, ze to plik rejestrow.
— O to chodzilo! — oznajmila tryumfalnie i szeroko rozlozyla rece. — To nie jego wina! Wykorzystali go!
Oskarzycielsko wskazala kapiace budyniem szeregi Lavishow. Gdyby boginiom wojny wolno bylo nosic bluzki z kolnierzykiem i wlosy uciekajace gwaltownie z ciasnego koku, panna Drapes moglaby liczyc na deifikacje.
— To oni! Sprzedali zloto juz przed laty!
Co wzbudzilo ogolne i entuzjastyczne krzyki ze wszystkich stron, ktore nie zawieraly Lavishow.
— Ma byc cisza! — krzyknal Vetinari.
Prawnicy sie poderwali. Pan Slant spojrzal. Prawnicy opadli.
A Moist w sama pore zdazyl zetrzec z oczu ananasowy budyn.
— Uwaga! On ma stokrotke! — zawolal i pomyslal: wlasnie zawolalem „Uwaga! On ma stokrotke!” i chyba do konca zycia bede pamietal, jakie to krepujace.
Lord Vetinari przyjrzal sie nieprawdopodobnie wielkiemu kwiatkowi w klapie klauna. Malenka kropla wody lsnila w prawie dobrze ukrytej dyszy.
— Tak — powiedzial. — Wiem. A teraz, drogi panie, rzeczywiscie uwazam, ze jest pan Bentem. Rozpoznalem panski chod, widzi pan. Jesli pan nie jest panem Bentem, to wystarczy nacisnac. A mnie wystarczy na to pozwolic. Powtarzam: chce mowic z panem Bentem.
Czasami bogowie zwyczajnie nie maja wyczucia sytuacji, uznal Moist. Powinien zahuczec grom, zagrzmiec werbel, powinna brzeknac struna napiecia, niech pojawi sie jakies niebianskie potwierdzenie, ze oto nadszedl moment pra…
— 9,12798 — powiedzial klaun.
Vetinari usmiechnal sie i poklepal go po ramieniu.
— Witamy z powrotem — rzekl.
Rozejrzal sie i wyszukal w tlumie doktora Bialolicego z Gildii Blaznow.
— Doktorze, prosze sie zaopiekowac panem Bentem, dobrze? Chyba powinien byc teraz wsrod swoich.
— To bedzie zaszczyt, wasza lordowska mosc. Siedem tortow rownoczesnie w powietrzu i czteroosobowy splot w drabinie? Perfekcyjne! Kimkolwiek jestes, bracie, oto ucieszny powitalny uscisk dloni…
— Nigdzie nie pojdzie beze mnie! — oswiadczyla groznie panna Drapes, kiedy zblizyl sie do nich klaun z biala twarza.
— Rzeczywiscie, kto moglby sobie cos takiego wyobrazic? — zgodzil sie Vetinari. — Prosze, doktorze, by panska gildia udzielila gosciny takze mlodej damie pana Benta — dodal ku jej zdumieniu i radosci.
Choc bowiem panna Drapes kazdego dnia starala sie trzymac tej „damy”, juz wiele lat temu niechetnie rozstala sie z „mloda”.
— Moze tez ktos uwolni tych ludzi z drabiny? Chyba niezbedna bedzie pila — ciagnal Vetinari. — Drumknott, zbierz, prosze, ksiegi, ktore tak uprzejmie dostarczyla nam mloda dama pana Benta. I wydaje mi sie, ze pan Lavish wymaga opieki medycznej…
— Wcale… nie… — Ociekajacy budyniem Cosmo staral sie utrzymac pozycje stojaca. Samo patrzenie na niego sprawialo bol. Gniewnym, ale drzacym palcem zdolal wskazac lezace ksiegi. — To — oznajmil — jest wlasnoscia banku.
— Panie Lavish, to oczywiste, ze jest pan bardzo chory… — zaczal Vetinari.
— Tak, chcialby pan, zeby wszyscy w to uwierzyli. Prawda… oszuscie? — odparl Cosmo, wyraznie sie chwiejac. W jego wyobrazni tlum wiwatowal.
— Krolewski Bank Ankh-Morpork… — rzekl Vetinari, nie spuszczajac go z oka — …szczyci sie swymi ksiegami oprawnymi w czerwona skore, nieodmiennie zdobionymi wytloczona w zlotej folii pieczecia miasta. Drumknott?
— Te sa tanie, oprawne w karton, wasza lordowska mosc. Wszedzie mozna takie kupic. Ale bez watpienia wypelnione kaligraficznym pismem pana Benta.
— Jestes pewien?
— O tak. Pisze piekna kursywa.
— Falsz — oswiadczyl Cosmo tak, jakby jego jezyk mial cal grubosci. — Wszystko sfalszowane. I kradzione!
Moist przygladal sie publicznosci i u wszystkich zauwazyl podobny wyraz twarzy. Niezaleznie od tego, co kto o nim myslal, nieprzyjemnie bylo patrzec, jak czlowiek rozpada sie na kawalki. Dwoch straznikow przesuwalo sie ostroznie w strone Cosmo.
— Nigdy w zyciu niczego nie ukradlam! — oznajmila panna Drapes tak wzburzona, ze powinna nadawac ostrzezenie sztormowe. — Lezaly u niego w szafie… — Zawahala sie i postanowila, ze woli raczej byc szkarlatna niz szara. — I nie obchodzi mnie, co uwaza lady Deirdre Waggon! Zajrzalam do nich! Panski ojciec zabral zloto, sprzedal, a jego zmusil, zeby ukryl to w liczbach! A to jeszcze nawet nie polowa!
— …Piekny mot’l… — wybelkotal Cosmo, mrugajac na Vetinariego. — Juz nie jestes mna… Przeszedlem mile w tw’ich butach!
Moist takze przesuwal sie ostroznie ku niemu. Cosmo wygladal jak czlowiek, ktory w kazdej chwili moze wybuchnac albo runac, albo mozliwe, ze rzucic sie Moistowi na szyje i mamrotac niewyraznie: „Jestes moim najlepszym kumplem, powaga, ty i ja przeciwko swiatu, kumplu”.
Zielonkawy pot splywal mu po twarzy.
— Powinien sie pan chyba polozyc, panie Lavish — poradzil Moist z sympatia.
Cosmo usilowal skupic na nim wzrok.
— …dobry bol — wyznal. — Mam te czapeczke, mam miecz z tysiaca ofiar…
I z cichym szeptem stali wysunela sie szara klinga z okrutnym czerwonym polyskiem i wymierzyla Moistowi miedzy oczy. Nie chwiala sie. Cosmo dygotal i trzasl sie za nia, ale miecz trzymal sztywno i nieruchomo.
Zblizajacy sie straznicy zwolnili nieco. W tej pracy mieli emeryture.
— Prosze, zeby nikt, ale to nikt sie nie ruszal. Mysle, ze sobie poradze — poprosil Moist, zezujac wzdluz ostrza. Nadeszla pora na nieco delikatnosci.
— Och, to przeciez glupota — oswiadczyla Pucci, ze stukiem obcasow wystepujac naprzod. — Nie mamy sie czego wstydzic. To przeciez nasze zloto, prawda? Kogo obchodzi, co on zapisal w ksiegach?