hydrolokatora; nie chce, zeby odebral nasze impulsy.
Zwierze poruszylo sie w dziwnie nieregularny sposob na stalej glebokosci, rzucalo sie to w lewo, to w prawo, jakby w pogoni za zdobycza. Plywalo wzdluz zbocza niezwykle stromej gory podwodnej, wznoszacej sie z dna na jakies cztery tysiace stop. Nie po raz pierwszy Franklin pomyslal z zalem, ze najpiekniejsze na Ziemi krajobrazy ukryte sa przed ludzkim wzrokiem na dnie oceanu. Nie ma na ladzie widokow, ktore moglyby sie rownac z ogromnymi kanionami polnocnego Atlantyku lub potwornymi wyrwami w dnie Pacyfiku, uznanymi za najwieksze zmierzone glebie na Ziemi. Opuszczali sie powoli ponizej wierzcholka zatopionej gory, ktorej najwyzszy szczyt byl jeszcze o trzy mile ponizej powierzchni morza. Juz na niewiele wiekszej glebokosci zagadkowe wydluzone echo poruszalo sie falistym ruchem, ktory nieodparcie kojarzyl sie z wezem. Byloby zabawne, pomyslal Franklin, gdyby tajemniczy waz morski okazal sie rzeczywiscie wezem. Chociaz nie, to niemozliwe, nie ma przeciez skrzelodysznych wezy.
Nikt nie naruszal milczenia podczas tego powolnego i ostroznego zblizania sie do celu. Obaj zdawali sobie sprawe, ze jest to jeden z najwazniejszych momentow w ich zyciu, i chcieli w pelni odczuc jego smak. Don do ostatniej chwili byl nastawiony sceptycznie; uwazal, ze jesli w ogole cos znajda, te najwyzej przedstawiciela jakiegos znanego gatunku zwierzat. W miare jednak jak echo stawalo sie wyrazniejsze, zdradzalo ono coraz wiecej dziwnych cech. To bylo niewatpliwie cos zupelnie nowego. Plyneli teraz w cieniu gory, wznoszacej sie ponad ich glowami na przeszlo dwa tysiace stop; ich zwierzyna byla teraz nie dalej niz o pol mili. Franklin musial sie powstrzymywac, zeby nie wlaczyc ultrafioletowych reflektorow, ktore w jednej chwili moglyby rozwiazac najstarsza tajemnice morza i przyniesc mu nieprzemijajaca slawe. Czy to jest najwazniejsze? — zadawal sobie pytanie, Uczac wlokace sie sekundy. Nie probowal nawet ukrywac przed soba, ze to jest wazne. Moze juz nigdy w zyciu nie trafi mu sie podobna okazja…
Nagle, bez zadnego ostrzezenia, lodz zadrzala jakby uderzona mlotem. W tej samej chwili Don krzyknal:
— O rany! Co to bylo?
— Jakis idiota rzuca ladunki wybuchowe — odpowiedzial Franklin tak wsciekly, ze nawet nie odczul strachu. — Przeciez uprzedzono wszystkich, ze bedziemy tu dzialac!
— To nie byl wybuch. To trzesienie ziemi, znam sie na tym.
Zadne inne slowo nie potrafiloby tak nagle ozywic leku przed glebokoscia, jaki Franklin pokonal nieco wczesniej. Natychmiast odczul niemal fizycznie ogromny ciezar masy wody; jego mocny statek wydal mu sie nagle krucha lupina, zdana na laske sil, ktore kpily sobie z ludzkiej techniki.
Franklin wiedzial, ze trzesienia ziemi sa czyms pospolitym w glebinach Pacyfiku, gdzie woda nieustannie utrzymuje skaly w stanie rownowagi chwiejnej. Raz czy dwa zdarzylo mu sie odczuc w czasie patrolu dalekie wstrzasy, ale tym razem byl niewatpliwie blisko epicentrum.
— Na pelnych obrotach w gore! — zdecydowal. — To mogl byc tylko poczatek.
— Zalatwimy to w piec minut — zaprotestowal Don. — Sprobujmy, Walt.
Franklin sam odczuwal silna pokuse zostania. Ten wstrzas mogl byc pierwszym i ostatnim; glebokie warstwy ziemi mogly juz zrzucic z siebie gniotacy je ciezar. Spojrzal na echo, za ktorym gonili; ono rowniez przyspieszylo swoj ruch, jakby i ono przestraszylo sie tej demonstracji drzemiacych sil przyrody.
— Zaryzykujemy — postanowil Franklin. — Ale w razie nastepnego wstrzasu wyplywamy natychmiast.
— Zgoda — odpowiedzial Don. — Zaloza sie dziesiec do jednego…
Nie dane mu bylo dokonczyc tego zdania. Nowy wstrzas nie byl gwaltowniejszy od pierwszego, ale trwal dluzej. Fala uderzeniowa wedrujac z szybkoscia prawie mili na sekunde odbijala sie miedzy powierzchnia a dnem i caly ocean zdawal sie przezywac skurcze porodowe. Franklin krzyknal tylko dwa slowa — „Do gory!” i zadarl dziob lodzi ku jakze odleglemu niebu.
Ale coz to! Nieba nie bylo. Wyrazna linia wyznaczajaca na ekranie granice miedzy woda i powietrzem znikla, ustepujac miejsca chaosowi niejasnych ksztaltow. Przez ulamek sekundy Franklin pomyslal, ze wstrzasy uszkodzily aparature; potem nagle uswiadomil sobie, co oznacza ten niewiarygodny, przerazajacy obraz na ekranie.
— Don — ryknal — uciekaj w morze, gora sie wali!
Miliardy ton pietrzacej sie nad nimi skaly zsuwaly sie w glebine. Cale zbocze gory peklo i walilo sie kamiennym wodospadem z pozorna powolnoscia i z niepowstrzymana sila. Byla to jakby lawina w zwolnionym tempie, ale Franklin wiedzial, ze za sekunde na ich glowy posypie sie grad skalnych odlamkow.
Plynal z pelna szybkoscia, ale mial uczucie, ze stoi w miejscu. Nawet bez pomocy glosnikow slyszal przez sciany lodzi huk i zgrzyt miazdzonej skaly. Przeszlo polowe ekranu hydrolokatora przeslanialy teraz kamienne bryly oraz ogromna chmura mulu i piasku. Zaczynal tracic orientacje; jedynie, co mogl zrobic, to trzymac kurs i modlic sie.
Cos uderzylo ze stlumionym hukiem w pancerz lodzi, ktora zadrzala od dzioba do steru. Przez chwile Franklin myslal, ze straci nad nia panowanie, ale udalo mu sie wyrownac. Jednoczesnie poczul, ze unosi go potezny prad wody, poruszonej widocznie obsunieciem sie gory. Ucieszyl sie, poniewaz znosilo go ku bezpiecznym, otwartym wodom i po raz pierwszy zaswitala mu nadzieja na ocalenie.
Gdzie jest Don? Nie sposob bylo rozpoznac echo jego lodzi wsrod kotlujacej sie masy na ekranie. Franklin nastawil radio na maksymalna moc i zaczal wzywac Dona. Odpowiedzi nie bylo; niewykluczone, ze Don nie mial czasu na odpowiedz, nawet jesli uslyszal wezwanie.
Fale uderzeniowe wygasly, a wraz z nimi ustapily najgorsze obawy Franklina. Nie trzeba sie juz obawiac, ze cisnienie uszkodzi pancerz lodzi, a obsuwajaca sie sciana tez pozostala daleko w tyle. Najlepszy dowod, ze unoszacy go prad wody byl juz znacznie slabszy. Na ekranie hydrolokatora tlumiacy sygnaly oblok ustepowal z minuty na minute, w miare tego, jak opadal mul i piasek.
Stopniowo z mgly skloconych odbic wylanialo sie znieksztalcone zbocze gory. Obraz na ekranie stawal sie coraz wyrazniejszy i mozna bylo dostrzec wielka szrame wyryta przez lawine. Dno nadal bylo przesloniete chmura wzniesionego mulu; uplynie kilka godzin, zanim stanie sie znowu widoczne i mozna bedzie ocenic skutki tego drgniecia skorupy ziemskiej.
Franklin wpatrywal sie w ekran i czekal. Z kazdym okrazeniem promienia obraz stawal sie wyrazniejszy. Woda nadal byla zmacona, ale wieksze czastki juz opadly na dno. Widzial juz na mile wokol siebie, potem na dwie… trzy…
I nigdzie nie bylo ani sladu wyraznego i jasnego echa lodzi Dona. Nadzieja slabla w miare tego, jak rozszerzal sie zasieg hydrolokalora i ekran pozostawal pusty. Franklin, targany uczuciem rozpaczy, wciaz na nowo wysylal swoje wezwania w otaczajaca go cisze.
Wybuchem petard sygnalizacyjnych zaalarmowal wszystkie hydrofony Pacyfiku. Woda i powietrzem natychmiast wyruszyly ekipy ratownicze, ale Franklin, ktory przystapil do poszukiwan schodzac po spirali w glab, wiedzial, ze wszystko to na prozno.
Don Burley przegral swoj ostatni zaklad.
CZESC TRZECIA — URZEDNIK
XVIII
Wielka mapa pokrywajaca cala sciane gabinetu byla dosc niezwykla. Wszystkie lady pozostawiono dziewiczo biale; widac, ze tworcy tej mapy lady nie interesowaly. Za to morza byly opisane szczegolowo i skrzyly sie niezliczonymi kolorowymi swiatelkami, ktorymi rzadzil jakis ukryty w scianie mechanizm. Swiatelka te zmienialy powoli polozenie, informujac w ten sposob wtajemniczonych o ruchach wszystkich wiekszych stad wielorybow, zamieszkujacych morza i oceany.
Franklin ogladal te mape wielokrotnie w ciagu ostatnich czternastu lat, po raz pierwszy jednak patrzyl na nia z tego miejsca. Siedzial teraz w fotelu dyrektora.
— Nie musze cie uprzedzac, Walt — powiedzial na pozegnanie jego poprzednik — ze przejmujesz sekcje w