– Oj, daj spokoj, Vianello. Doskonale wiesz, co on zrobi. Kiedy juz Viscardi znajdzie sie za kratkami, a material dowodowy okaze sie pewny, Patta zacznie opowiadac, ze od samego poczatku go podejrzewal i przygotowal dla niego pulapke, a udawal jego przyjaciela, zeby Viscardi szybciej w nia wpadl.
Obaj z doswiadczenia wiedzieli, ze to prawda.
Dalsze rozwazania przerwal telefon Vianella. Sierzant podniosl sluchawke, wymienil swoje nazwisko, przez moment sluchal i podal ja Brunettiemu.
– To do pana, panie komisarzu.
– Tak – rzekl i poczul dreszcz emocji, kiedy rozpoznal glos Ambrogianiego.
– On w dalszym ciagu tu jest. Jeden z moich ludzi go sledzil. Mieszka w Grisignano, okolo dwudziestu minut od bazy.
– Tam jest stacja kolejowa, prawda? – zapytal Brunetti, juz przygotowujac sobie plan.
– Tak, ale zatrzymuja sie na niej tylko pociagi podmiejskie. Kiedy chcesz sie z nim zobaczyc?
– Jutro rano.
– Chwileczke, mam tu rozklad jazdy.
Komisarz uslyszal trzask odkladanej sluchawki, a za moment ponownie glos majora.
– Jeden wyjezdza z Wenecji o osmej i w Grisignano jest o dziewiatej czterdziesci trzy.
– Wczesniejszego nie ma?
– O szostej dwadziescia cztery.
– Moglbys kogos po mnie przyslac na stacje?
– Guido, ten pociag przyjezdza o wpol do osmej – odparl major niemal blagalnym tonem.
– Chcialbym rozmawiac z tym Amerykaninem w jego domu, wiec wolalbym sie tam znalezc, zanim pojedzie do pracy.
– Guido, nie wypada wpraszac sie do nikogo przed osma rano, nawet jesli to sa Amerykanie.
– Daj mi jego adres. Sprobuje zdobyc tu samochod – powiedzial Brunetti, choc zdawal sobie sprawe, ze to niemozliwe, bo o jego prosbie musialby sie dowiedziec Patta, co oznaczalo klopoty.
– Ale z ciebie uparciuch – odparl Ambrogiani, lecz w jego glosie przebijalo wiecej uznania niz irytacji. – W porzadku, sam po ciebie przyjade na stacje wlasnym samochodem. Dzieki temu spokojnie zaparkujemy przed jego domem i sasiedzi nie beda sie zastanawiali, co tam robimy.
Brunettiemu, ktory niewiele mial do czynienia z samochodami, nawet nie przyszlo do glowy, ze pojazd z oznakowaniami karabinierow czy policji wzbudzilby zainteresowanie sasiadow.
– Dziekuje, Giancarlo. Jestem ci za to bardzo wdzieczny.
– No pewnie. A wiec w sobote o wpol do osmej – rzekl major, nie wierzac wlasnym slowom, i od razu sie wylaczyl.
Komisarz juz nie zdazyl nic powiedziec, ale pomyslal, ze przynajmniej nie musi zabierac ze soba bukietu czerwonych gozdzikow.
Nazajutrz rano zdolal dotrzec na dworzec o tyle wczesniej, ze wypil kawe przed odjazdem pociagu, wiec zachowal przyzwoite maniery, kiedy spotkal sie z Ambrogianim na malej stacyjce w Grisignano. Major, ubrany w szare sztruksowe spodnie i gruby sweter, wygladal zdumiewajaco swiezo i rzesko, jakby juz dawno wstal, co Brunettiemu, w jego owczesnym nastroju, sprawilo pewna przykrosc. Zatrzymali sie w barze naprzeciwko stacji. Obaj zamowili po kawie i drozdzowce. Major ruchem glowy dal znak barmanowi, by dolal mu do kawy odrobine grappy.
– To niedaleko stad – rzekl. – Tylko pare kilometrow. Mieszkaja w blizniaku. Druga polowe domu zajmuje wlasciciel ze swoja rodzina. – Widzac pytajace spojrzenie komisarza, wyjasnil: – Wyslalem kogos, zeby popytal. Niewiele sie dowiedzial. Maja troje dzieci i mieszkaja tam od ponad trzech lat. Regularnie placa komorne i sa w dobrych stosunkach z wlascicielem.
Zona tego Amerykanina jest Wloszka, co sie przydaje w kontaktach z sasiadami.
– A chlopiec?
– Juz wrocil ze szpitala w Niemczech.
– Jak sie czuje?
– W tym miesiacu zaczal chodzic do szkoly. Wydaje sie, ze nic mu nie dolega, ale jedna z sasiadek powiedziala, ze on ma na reku szrame jak po oparzeniu.
Brunetti dopil kawe, odstawil filizanke i rzekl:
– No, to ruszajmy do tego domu. Po drodze ci opowiem, co ja wiem.
Kiedy jechali sennymi drogami, obsadzonymi drzewami, komisarz przekazal majorowi, czego sie dowiedzial z ksiazek, ktore przeczytal, z kopii karty informacyjnej syna Kaymana oraz z artykulu w medycznym czasopismie.
– Wyglada na to, ze fakty te polaczyla doktor Peters… albo Foster, co jednak nie wyjasnia, dlaczego oboje zostali zamordowani.
– Ty tez uwazasz, ze ich zamordowano? – spytal Brunetti.
Major oderwal wzrok od drogi i spojrzal na komisarza.
– Nigdy nie wierzylem, ze Foster zginal podczas napadu rabunkowego, i nie wierze w to, ze ona przedawkowala, choc ktos sie postaral, zeby to tak wygladalo.
Ambrogiani skrecil w jeszcze wezsza droge i zatrzymal samochod sto metrow przed bialym betonowym domem, ogrodzonym metalowym plotem. Do wnetrza blizniaka prowadzily dwa wejscia z ganku nad bramami dwoch garazy. Na podjezdzie lezaly dwa rowery, najprawdopodobniej zostawione przez dzieci.
– Powiedz mi cos wiecej o tych chemikaliach – odezwal sie major, wylaczajac silnik. – Wczoraj wieczorem probowalem sie czegos o nich dowiedziec, ale zadna z osob, ktore pytalem, nie wiedziala nic ponad to, ze sa niebezpieczne.
– Ja tez wiem niewiele wiecej od tego, co przeczytalem – odparl Brunetti. – Jest ich sporo, prawdziwy koktajl smierci. Wydaje sie, ze w wiekszosci fabryk potrzebne sa do produkcji albo tam powstaja jako produkt uboczny. Latwo je zrobic, ale trudno sie ich pozbyc. Dawniej mozna bylo je wyrzucac niemal wszedzie, lecz teraz sytuacja sie zmienila, bo zbyt wiele osob narzekalo, ze znajduje cos takiego kolo domu.
– Czy pare lat temu nie pisali w gazetach, ze jakis statek, chyba „Karen B”, poplynal do Afryki, ale go zawrocono do Genui?
Pytanie to przypomnialo Brunettiemu tytuly artykulow opisujacych „statek z truciznami”, czyli frachtowiec, ktory probowal pozbyc sie ladunku w jednym z afrykanskich portow, lecz nie pozwolono mu do niego zawinac. Przez kilka tygodni statek krazyl po Morzu Srodziemnym, dostarczajac tematow prasie, tak samo jak oglupiale morswiny, ktore co kilka lat plyna w gore Tybru. Wreszcie „Karen B” zacumowal w Genui i na tym sprawa sie skonczyla. Statek zniknal ze stron gazet i ekranow wloskiej telewizji, jakby zatonal na morzu. Trujace substancje, ktorymi mial wypelnione ladownie, tez calkowicie zniknely, ale nikt nie wiedzial ani nie pytal jak i gdzie.
– Tak, tylko ze nie pamietam, co wiozl – odparl komisarz.
– Tutaj nigdy nie mielismy nic takiego. – Ambrogiani nie musial wyjasniac, ze chodzi mu o karabinierow i korzystanie z nielegalnych wysypisk. – Nawet nie wiem, czy do naszych obowiazkow nalezy sciganie i aresztowanie sprawcow.
Obaj umilkli. Wreszcie, po jakims czasie, odezwal sie Brunetti.
– Interesujace, prawda?
– Ze nikt nie wydaje sie ponosic odpowiedzialnosci za egzekwowanie przepisow, jesli takowe istnieja? – spytal Ambrogiani.
– Owszem.
Nim zdazyli rozwinac ten temat, z lewej polowy blizniaka wyszedl na ganek jakis mezczyzna. Zbiegl po schodach i otworzyl drzwi garazu, a potem sie schylil, by podniesc rowery i przeniesc je na trawnik obok podjazdu. Kiedy zniknal w garazu, Brunetti i Ambrogiani wysiedli i ruszyli ku domowi.
Zblizywszy sie do ogrodzenia, zobaczyli samochod, ktory powoli wyjechal tylem z garazu i zatrzymal sie przy bramie. Nie wylaczajac silnika, kierowca wysiadl, by ja otworzyc. Albo nie zauwazyl dwoch obcych, albo postanowil ich zignorowac, bo otworzywszy brame, ruszyl z powrotem do samochodu.
– Pan sierzant Kayman?! – zawolal Brunetti, przekrzykujac warkot silnika.
Uslyszawszy swoje nazwisko, mezczyzna sie odwrocil i na nich spojrzal. Obaj policjanci podeszli do bramy i tam sie zatrzymali, nie chcieli bowiem bez pozwolenia wchodzic na teren posesji. Mezczyzna zaprosil ich gestem,