– W pewnym sensie lepiej rozumiem go teraz, kiedy ogladam te tasme – stwierdzil. – Nie zachowuje sie tak, jak spodziewalbym sie po zwyklym czlowieku w jego polozeniu. Nie stawia oporu ani sie nie odzywa. Mysli pan, ze o czym wtedy myslal? – Skarre spojrzal na Gurvina i wskazal na ekran.
– Sprawia wrazenie, jakby czegos sluchal.
– Wewnetrznych glosow?
– Na to wyglada. Czesto widywalem go, jak chodzil i kiwal glowa, jakby uwaznie przysluchiwal sie jakiejs wewnetrznej rozmowie.
– Czy w ogole sie odzywa?
– Od czasu do czasu. Wypowiada sie w dziwnie oficjalny sposob. Czesto nie mozna zrozumiec, o co mu chodzi. A tamten desperado w masce najpewniej tez wiele z tego nie zrozumial, zakladajac, ze zamienili choc jedno slowo.
– Czy Errkiego dobrze znaja w okolicy?
– Bardzo dobrze. Zawsze gdzies wedruje. Od czasu do czasu jezdzi autostopem, ale niewielu ludzi osmiela sie go podwiezc. Lubi jezdzic autobusami i pociagami, tam i z powrotem. Woli byc w ruchu. Spi tam, gdzie ma ochote – na lawce w parku, w lesie, na przystanku autobusowym.
– Nie ma zadnych przyjaciol?
– Nie ma, bo nie chce.
– Czy kiedys pan go o to pytal? – rzucil szorstko Sejer.
– Errkiego o nic sie nie pyta. Trzyma wszystkich na dystans – odparl Gurvin.
Sejer usiadl i zamyslil sie. Slonce zamigotalo na jego krotko obcietych, siwych wlosach. Przypominal Gurvinowi greckiego ascete. Brakowalo mu tylko wienca laurowego na glowie. Inspektor myslal dlugo, z roztargnieniem drapiac sie w lokiec.
– Myslalem, ze na Wzgorzu trzymaja tylko starszych ludzi – przemowil wreszcie.
– Kiedys tak bylo – wyjasnil Gurvin. – Teraz jest tam oddzial psychiatryczny dla mlodych. Czterdziestu pacjentow na czterech oddzialach, jeden z nich o ograniczonej swobodzie poruszania sie. Albo zamkniety, jezeli wolicie. Ci, ktorzy tam mieszkaja, nazywaja go Paka. Bylem tam raz z jednym chlopcem z Guttebakken.
– Musze sie dowiedziec, kto jest lekarzem prowadzacym Errkiego, i pomowic z nim. Dlaczego tak trudno stwierdzic, czy jest, czy nie jest niebezpieczny?
– Krazy o nim cala masa plotek. – Gurvin spojrzal na inspektora. – Jest z tych, ktorych oskarza sie o wszystko. Osobiscie nie znam ani jednej sprawy, w ktora bylby zamieszany, a ktora mozna by nazwac przestepstwem, poza tym, ze jezdzi na gape pociagiem albo kradnie w sklepach jakies drobiazgi. Chociaz teraz nie mam co do tego pewnosci.
– Co kradnie?
– Czekolade.
– I nie ma absolutnie zadnego kontaktu z rodzina?
– Errki nie chce sie z nimi widziec, a oni i tak nie moga mu w zaden sposob pomoc. Ojciec machnal reka na syna. Ale nie powinien pan go za to winic. Po prostu dla Errkiego nie ma zadnej nadziei.
– Moze to dobrze, ze jego lekarz pana nie slyszy – powiedzial Sejer spokojnie.
– Byc moze. Z tego co wiem, choruje przez cale zycie, a przynajmniej od szesnastu lat, od kiedy umarla jego matka. To daje do myslenia.
Sejer wstal i wsunal krzeslo pod biurko.
– Chodzmy na kawe. Chce, zebyscie mi opowiedzieli wszystko, co wiecie.
Kannick usadowil sie na swoim lozku jak Budda na tronie. Jego sluchacze, zebrani w polkole na podlodze, dziwili sie, ze pomimo swojej tuszy moze siedziec po turecku. Z poczatku nikt mu nie uwierzyl. Jak to mozliwe, ze to wlasnie Kannick znalazl w lesie cialo? Do tego posiekane. Przynajmniej tak im powiedzial.
Kannickowi zabroniono opowiadac o morderstwie ze szczegolami. Margunn nie chciala, zeby inni chlopcy nadmiernie sie ekscytowali. I tak byli wystarczajaco niezdyscyplinowani. Personel dysponowal ograniczonymi srodkami i ledwie udawalo mu sie utrzymywac w ryzach cala te halastre.
Kannick zmruzyl niebieskie oczy. Postanowil zaczac od Simona i skonczyc na Karstenie. Simon mial dopiero osiem lat i troche przypominal mu roztopiony mus czekoladowy. Slodki, ciemny i miekki.
– Wzialem luk i wyszedlem, zeby sobie postrzelac – zaczal Kannick i utkwil wzrok w brazowych oczach Simona. – Wlasnie druga strzala zestrzelilem tlusta wrone. Mam dwa groty do strzal, ktore zamowilem w Danii. Trzymam je w tajnym schowku w mojej walizce. Nie mowcie nikomu. W Norwegii sa nielegalne – dodal z namaszczeniem.
Na twarzy Karstena odmalowal sie wyraz milczacego cierpienia.
– Ptak spadl jak worek cukru i wyladowal mi pod nogami. W lesie nie widzialem nikogo, ale mialem zle przeczucie, ze ktos jest blisko. Znacie mnie, czesto chodze do lasu i wyczuwam, kiedy cos ma sie stac. Moze dlatego, ze duzo czasu spedzam ze zwierzetami.
Wzial oddech, zadowolony z dramatycznego wstepu. Simon spijal mu z ust kazde slowo. Nikt nie osmielil sie nawet westchnac ze strachu, ze mowca przerwie opowiesc.
– Zostawilem wrone na ziemi i ruszylem w strone zagrody Halldis.
Teraz odwrocil sie, by spojrzec na Siverta, piegowatego jedenastolatka z warkoczem na plecach.
– Ale tam byl jakis dziwny spokoj. Halldis zawsze wczesnie wstaje, wiec poszedlem jej poszukac. Pomyslalem, ze uda mi sie wycyganic od niej szklanke soku albo czegos innego do picia. A tam… ani zywej duszy. Zaslony byly rozsuniete, wiec pomyslalem, ze moze pije kawe i czyta gazete, jak to zwykle robi.
Jan Farstad, znany jako Jaffa, patrzyl Kannickowi w oczy i czekal w napieciu.
– W takim razie – kontynuowal Kannick – pomyslalem, ze zalapie sie na kromke domowego chleba z kozim serem. Kiedys Halldis dala mi osiem kromek chleba, ale to byly ostatnie.
Mrugnal oczami na wspomnienie tamtej chwili.
– Zacznij wreszcie gadac do rzeczy! – krzyknal Karsten, rzucajac teskne spojrzenie na czekoladowe ziarenka, jego zaplate za opowiesc.
– Zobaczylem ja, kiedy tylko wyszedlem zza studni. I powiem wam – przelknal ciezko sline – ten widok bedzie mnie przesladowal do konca zycia.
– Tak, ale co zobaczyles?
Glos Karstena zabrzmial falsetem. Byl jedynym z chlopcow, ktory mial cien wasow i pierwsze slady tradziku w kacikach nosa.
– Zobaczylem cialo Halldis Horn! – powiedzial Kannick, wypuszczajac glosno powietrze, bo zapomnial odetchnac. – Lezala na plecach, na schodach do domu. Z motyka w jednym oku. A z oczodolu wylewala jej sie jakas szara substancja. Wygladala jak owsianka. – Spojrzenie chlopca stalo sie nagle odlegle.
– Co to jest szara substancja? – spytal cicho Simon.
– Jej mozg – wyjasnil Karsten znudzonym glosem.
– Ale przeciez mozg nie moze sie wylac, prawda?
– Pewnie, ze moze. Leje sie jak ta lala. Nie wiedziales, ze to, co masz miedzy uszami, jest rzadkie jak zupa?
Simon skubal nitke w koszuli i nie przestawal, dopoki nie wyciagnal jej calej.
– Kiedys widzialem mozg w sloiku i wcale nie byl rzadki – stwierdzil ponuro, lecz takze z odrobina niepokoju, bo osmielil sie nie zgodzic z doswiadczona grupa. Bez dwoch zdan, byl z nich wszystkich najmlodszy.
– Co za tuman! Nie byl rzadki, bo byl spreparowany. Wtedy zaczyna przypominac grzyba i daje sie ciac na cienkie plasterki. Widzialem w telewizji.