– Tak, oczywiscie – odpowiedzial z powaga, jakby byla swiadkiem, ktory poinformowal go o czyms tak waznym, ze natychmiast musial zajac sie sprawa.
– Wiem, ze uczucia innych ludzi moga byc zupelnie odmienne. Ale przeciez jestesmy dorosli.
– Nie ma w tym nic zlego.
Jednym haustem oproznil cala szklanke wody i wlepil wzrok w podkladke lezaca na biurku, w targany wojnami kontynent afrykanski. Jakies uczucia wzbieraly takze w jego wnetrzu. Czul sie latwopalny jak beczka z benzyna. Gdyby jej dlon – drobna iskra – zblizyla sie do niego, wzniecilaby pozar. Lezala na biurku, miekka i smukla, niedaleko jego reki.
– Nie grozilam panu smiercia – powiedziala, usmiechajac sie lagodnie i poklepujac go po dloni.
– Smiercia? – zapytal.
– Powiedzialam tylko, ze chcialam pana znow zobaczyc. Nic wiecej.
– Jestesmy wdzieczni za kazda pomoc – wyjakal nieskladnie. Na pewno przypomniala sobie o jakims waznym dla sprawy szczegole.
– W takim razie pomoge panu troche – powiedziala, spogladajac mu gleboko w oczy. – Prosze tylko odpowiedziec na jedno pytanie.
Skinal glowa ulegle i uprzejmie, sciskajac w dloni szklanke.
– Cieszy sie pan, ze mnie widzi?
Glowny inspektor Konrad Sejer, waga – osiemdziesiat trzy kilogramy, wzrost – metr dziewiecdziesiat szesc centymetrow, wstal i podszedl do okna. Przez chwile przygladal sie rzece i lodziom. Nie sadzil, ze cos takiego bedzie mozliwe.
Moj system obronny zalamuje sie, pomyslal. Odslaniam sie az po zakamarki mojej duszy. I nie mam sie gdzie ukryc.
– Mam duzo czasu – mowila lagodnie. – Zaczekam na odpowiedz.
Czy cos zaczne, jezeli odpowiem? Wez sie w garsc, czlowieku, pomyslal. Przeciez nie przyznajesz sie do zabojstwa. Wystarczy, ze powiesz tak.
Powoli odwrocil sie i spojrzal jej w oczy.
Zgloszenia od osob utrzymujacych, ze widzialy Errkiego, zasypywaly centrale telefoniczna komisariatu policji. Mial przebywac w czterech miejscach odleglych od siebie tak bardzo, ze fizyczna niemozliwoscia bylo pokonanie dzielacych je dystansow w tak krotkim czasie. Mloda kobieta z wozkiem spacerowym spotkala go na drodze numer 285 i zapamietala napis na jego koszulce. W tym samym czasie kasjerka na stacji benzynowej Shella pod Oslo stwierdzila, ze cos u niej kupowal. Przyszedl pieszo i tak samo odszedl. Kierowca ciezarowki przewiozl go przez szwedzka granice w Orje.
Niestety, tylko ta ostatnia informacja dotarla do Kannicka Snellingena. Powtorzyl ja Palte.
– Przed chwila mowili w radiu, ze jedzie teraz do Szwecji. Pomysl o tym biednym kierowcy, Kannick. Gosc nie ma pojecia, kogo wiezie w kabinie!
Przerazony? Nie on. Kannick zgubil w lesie dwie strzaly. Dwie strzaly z wlokna weglowego marki Green Eagle, z prawdziwymi piorami, po sto dwadziescia koron sztuka. Perspektywa czekania choc chwile dluzej byla nieznosna. Musial je odnalezc. W lesie sa zwierzeta i moga je stratowac. Albo zacznie padac, i powoli, ale systematycznie beda sie zapadac w ziemie, az wreszcie znikna. Dokladnie pamietal miejsce, w ktorym stal, gdy je wystrzelil, i w myslach potrafil odtworzyc tor ich lotu poprzez korony drzew, do miejsca, w ktorym powinny byly spasc. Kiedy tylko uslyszal o Errkim, postanowil wyruszyc na poszukiwania, ale robilo sie pozno, a na jego wyprawe nie wyrazil zgody zaden z wychowawcow. Teraz siedzial w swoim pokoju i wygladal na podworze. Udalo mu sie wywolac dlugie i satysfakcjonujace bekniecie. W ustach poczul smak pora i brukwi z potrawki, ktora jedli na obiad. Dzisiaj nie wybierali sie na plywalnie, a Margunn jak zwykle byla pochlonieta papierkowa robota i podobnymi rzeczami. Luk schowala w swoim gabinecie, w duzej metalowej szafce, gdzie trzymala tych kilka wartosciowych przedmiotow, ktore posiadali. Karsten mial aparat fotograficzny, a Philip – scyzoryk, ktorego wolno mu bylo uzywac tylko w obecnosci kogos doroslego. Szafka byla zamykana na klucz, ktory Margunn przechowywala w szufladzie swojego biurka w malym plastikowym pudelku, razem z innymi waznymi kluczami. Wszyscy o tym wiedzieli.
Spojrzal tesknie w strone lasu i spostrzegl kilka wron szybujacych po niebie. Zauwazyl tez pare mew. Nie wiecej niz kilometr od nich znajdowalo sie wysypisko smieci, gdzie mialy dosc pozywienia, dlatego rosly duze i tluste jak albatrosy. Widzial tez Karstena. Stal przy piecu do spalania smieci, pochylony nad rowerem. Probowal przymocowywac koszyk bidonu do ramy. Uchwyt musial byc za luzny, bo wlasnie wpychal pod niego uciety wczesniej kawalek gumowego weza jako podkladke. Bez przerwy ocieral pot z czola, wiec zdazyl juz pomazac sobie cala twarz. Inga stala obok i przygladala sie. Byla najwyzsza w Guttebakken, wyzsza nawet niz Richard, chuda jak lalka Barbie i piekna jak madonna.
Karsten probowal sie skupic, ale to nie bylo latwe. A Inga, co bylo wyraznie widac, miala niezly ubaw.
Plusem zycia w Guttebakken jest to, ze gorzej juz byc nie moze, pomyslal Kannick. Przynajmniej nie duzo gorzej. Gdyby uciekl albo zlamal jakies zasady, wyslano by go z powrotem do domu. Czyli do Guttebakken. Nie mozna go bylo zamknac w zadnym okropnym miejscu, bo byl jeszcze za mlody. Miejsc takich jak Ullersmo albo wiezienie w Ila nie musial sie jeszcze obawiac. Nalezaly do przyszlosci, ktora tak naprawde sie nie przejmowal. Ale wlasnie o niej zawsze mowili dorosli. „Kannick, co z ciebie wyrosnie?' „Na pewno nic podobnego do tego, co tu i teraz widzicie' – brzmiala odpowiedz. Ten okropny budynek i ten regulamin. Wspolny pokoj z Philipem i sluchanie noc w noc jego charczenia. Mycie naczyn i odkurzanie pokoju telewizyjnego. Do tego zrzedzenie Margunn.
Podjal decyzje. Odszedl od okna i otworzyl drzwi na korytarz. W oddali slyszal glos wychowawczyni i szum wody. To oznaczalo, ze pierze i ze jest z nia Simon, ktory, jak zawsze, cos plecie. Musiala byc na dole w pralni, czyli na pierwszym pietrze obok prysznicow. Gabinet, w ktorym zamknela jego luk, znajdowal sie w przeciwleglej czesci budynku. Kannick byl gruby, ale wcale nie ociezaly. Wymknal sie i ukradkiem zszedl zewnetrzna klatka schodowa, ktora pelnila funkcje wyjscia ewakuacyjnego i, zgodnie z przepisami, zawsze byla otwarta. Przezyli juz dwa pozary, bo Jafa uwielbial strazackie mundury. Stopnie skrzypialy. Z najwieksza ostroznoscia Kannick rozkladal ogromna mase swojego ciala na waskich stopniach schodow. Podszedl do drzwi gabinetu, obawiajac sie przez chwile, ze zamknela je na klucz. Margunn uwazala jednak, ze chlopcy nie powinni nigdy calowac klamki. Kannick wsliznal sie do srodka, obrzucil szafke przelotnym spojrzeniem i palcem odsunal szuflade, w ktorej znalazl pudelko z kluczami. Staral sie dzialac szybko, nie robiac zbyt wiele halasu. Zdjal mala klodke. W srodku szafki, schowana w futerale, spoczywala jego duma i radosc – jego wlasna ciemnoczerwona centra z czarnymi ramionami. Serce walilo mu w piersi, gdy wyjmowal futeral, zamykal szafke, odkladal klucz na miejsce i wychodzil z gabinetu. Zszedl do sutereny i opuscil budynek tylnymi drzwiami. Od strony dziedzinca nikt nie mogl go zauwazyc. Z oddali slyszal smiech Ingi.
Kannick znal w lesie kazde drzewo. Wkrotce odnalazl sciezke, ktora chodzil juz wczesniej setki razy. Jego kroki – teraz ciezsze, bo nikt go nie slyszal – sprawialy, ze ptaki przestawaly spiewac, jakby wyczuwajac obecnosc uzbrojonego czlowieka. Kannick wybral droge prowadzaca na zachod od zagrody Halldis. Nie chcial podchodzic zbyt blisko. Niepokoila go mysl o martwej kobiecie i wiedzial, ze gdyby znow zobaczyl jej dom, drzwi i schody, cala groza tamtych wydarzen znow stanelaby mu przed oczami. Poza tym strzaly wyladowaly gdzie indziej. A przeciez chodzilo mu o to, zeby je odzyskac. Gdy mu sie to uda, sprobuje ustrzelic wrone lub dwie, a potem wroci do domu. Moze nawet wystarczy mu czasu, zeby odlozyc luk z powrotem na miejsce, a Margunn nie zorientuje sie, ze go zabral? Nie pierwszy raz tak robil. Kannicka smieszyli ludzie tacy, jak ona, ktorzy zawsze mieli jak najlepsze mniemanie o innych. Uwazala, ze to jej moralny obowiazek, swego rodzaju wyznanie wiary. Jak wtedy, gdy zamienil w kasetce z pieniedzmi banknot tysiackoronowy na piecsetkoronowy, a ona nie mogla uwierzyc, ze jeden z jej podopiecznych zrobil cos takiego. Zlozyla to na karb wlasnej omylnej pamieci, twierdzac, ze w dzisiejszych czasach wszystkie banknoty wygladaja podobnie.
Mozolnie posuwal sie naprzod. Mimo swej tuszy mial dobra kondycje, ale i tak oddychal szybciej i zaczal sie pocic. Zaglebiajac sie w las, stopniowo wchodzil w swiat wlasnej fantazji. Znajdowal sie w sekretnym miejscu, o ktorym nie wiedzial nikt inny, gdzie prawie zapominal o czasie i przestrzeni, a otaczajace go drzewa zmienialy ksztalty, stajac sie egzotycznym lasem z rwaca rzeka w oddali. Byl Geronimo w gorach Arizony. Jego zadaniem bylo schwytac szesnascie koni, by zdobyc reke pieknej Alope. Zamknal oczy, otwierajac je tylko na krotkie chwile, zeby sie nie potknac.
Wiatr szeptal mu na ucho: Nimo, Nimo. W lozku ukrywal piecset skalpow bladych twarzy. Piescil futeral dlonia i myslal tak samo, jak wielki wodz: We wszystkim ukryta jest moc. Dotknij jej, a wtedy ona przejdzie na ciebie.