jeszcze trzy. Woz odjechal. Raquel ruszyl ku nam.
Wielu transwestytow zachwyca eteryczna uroda. Raquel sie do nich nie zaliczal. Byl czarnoskory, mial metr osiemdziesiat wzrostu i wazyl co najmniej sto dwadziescia kilo. Bicepsy byly niczym balerony, pokryta zarostem twarz przypominala Homera Simpsona. Glos brzmial tak piskliwie, ze Michael Jackson wydawalby sie przy nim ochryplym brygadzista dokerow.
Raquel twierdzil, ze ma dwadziescia dziewiec lat, ale mowil tak juz szesc lat temu, kiedy go poznalem. Pracowal piec dni w tygodniu, w sloncu i w deszczu, i mial swoja wierna klientele. Gdyby chcial, moglby porzucic ulice i umawiac sie na spotkania w mieszkaniu. Jednak podobalo mu sie na ulicy. Ludzie tego nie rozumieja. Tymczasem ulica bywa mroczna i niebezpieczna, ale rowniez ekscytujaca. Noc ma w sobie energie, elektryzuje. Na ulicy czujesz sie kims. Dla niektorych z naszych dzieciakow byl to wybor miedzy niskoplatna praca a emocjami nocy. W przypadku, gdy nie widzisz przed soba zadnej przyszlosci, wybor jest oczywisty.
Raquel zauwazyl nas i zaczal dreptac w naszym kierunku. Nosil szpilki numer czterdziesci cztery. Zapewniam was, ze nie bylo mu latwo. Przystanal pod latarnia. Twarz mial zniszczona, niczym skala nekana od stuleci sztormami. Nie znam historii jego zycia. To nalogowy klamca. Wedlug jednej z jego opowiesci kariere pierwszoligowego pilkarza przekreslila kontuzja kolana. Innym razem mowil, ze skonczyl studia z wyroznieniem i otrzymal propozycje pozostania na uczelni. Wedlug jeszcze innej wersji byl weteranem wojny w Zatoce. Raquel uscisnal Squaresa na powitanie i cmoknal w policzek. Potem spojrzal na mnie.
– Swietnie wygladasz, Slodki Willy – powiedzial.
– O, dzieki, Raquel.
– Tak apetycznie, ze moglbym cie zjesc.
– Ciezko pracowalem – odparlem. – To dodaje mi uroku. Raquel objal mnie ramieniem.
– Moglbym sie zakochac w kims takim jak ty.
– Pochlebiasz mi, Raquel.
– Taki mezczyzna moglby wyciagnac mnie z tego bagna.
– Jasne, ale pomysl o tych wszystkich zlamanych sercach, jakie bys zostawil. Raquel zachichotal.
– Masz racje.
Pokazalem mu zdjecie Sheili, jedyne, jakim dysponowalem. Uswiadomilem sobie, ze to dziwne. Oboje niespecjalnie lubilismy sie fotografowac, ale zeby miec tylko jedno zdjecie?
– Poznajesz ja? – zapytalem. Raquel obejrzal zdjecie.
– To twoja kobieta – odparl. – Widzialem ja kiedys w schronisku.
– Racja. A widziales ja gdzies jeszcze?
– Nie. Czemu pytasz?
Nie mialem powodu, by klamac.
– Uciekla. Szukam jej.
Raquel jeszcze raz zerknal na fotografie.
– Moge ja zatrzymac?
Zrobilem w biurze kilka kopii, wiec mu ja dalem.
– Popytam – obiecal.
– Dzieki. Skinal glowa.
– Raquel? – wtracil sie Squares. – Pamietasz alfonsa, niejakiego Louisa Castmana? Twarz Raquela nagle stracila wszelki wyraz. Rozejrzal sie na boki.
– Raquel? – ponaglil Squares.
– Musze wracac do pracy. Obowiazki, rozumiesz. Zastapilem mu droge. Spojrzal na mnie zniecierpliwiony.
– Ona kiedys pracowala na ulicy – powiedzialem.
– Twoja dziewczyna?
– Tak.
– Dla Castmana?
– Tak.
Raquel przezegnal sie.
– To zly czlowiek, Slodki Willy. Najgorszy.
– Dlaczego?
– Oblizal wargi.
– Dziewczyn jest w brod. To towar. Przynosza pieniadze, zostaja w interesie; nie przynosza, sam wiesz, co sie z nimi dzieje.
Wiedzialem.
– Tylko ze z Castmanem – Raquel wymowil to nazwisko w taki sam sposob, w jaki niektorzy mowia „rak” – bylo inaczej.
– Jak?
– Psul wlasny towar. Czasem dla zabawy.
– Mowisz o nim w czasie przeszlym – zauwazyl Squares.
– To dlatego, ze wypadl z interesu jakies… trzy lata temu.
– Zyje?
Raquel zamilkl. Wahal sie.
– Jeszcze zyje – odparl w koncu. – Tak sadze.
– Co masz na mysli?
Raquel tylko potrzasnal glowa.
– Musimy z nim porozmawiac – powiedzialem. – Wiesz, gdzie mozemy go znalezc?
– Dotarly do mnie tylko plotki.
– Jakie?
Znow potrzasnal glowa.
– Sprawdzcie na rogu Wright Street i Avenue D w poludniowym Bronksie. Slyszalem, ze tam mozna go znalezc odparl i odszedl, stapajac nieco pewniej na tych swoich szpilkach. Samochod podjechal, zatrzymal sie i znowu zobaczylem, jak ludzka istota pograza sie w mroku nocy.
9
W wiekszosci dzielnic czlowiek obawialby sie budzic kogos o pierwszej w nocy. Ta do nich nie nalezala. Wszystkie okna byly zabite deskami, w drzwiach tkwily kawalki dykty. Farba nie tyle sie luszczyla, co oblazila platami.
Squares zapukal w dykte i natychmiast odezwal sie kobiecy glos:
– Czego tam?
– Szukamy Louisa Castmana.
– Odejdzcie.
– Musimy z nim porozmawiac.
– Macie nakaz?
– Nie jestesmy z policji.
– A kim jestescie? – spytala kobieta.
– Pracujemy dla Covenant House.
– Nie ma tu uciekinierow! – zawolala, bliska histerii. Idzcie stad.
– Ma pani wybor – rzekl Squares. – Albo teraz porozmawiamy z Castmanem, albo wrocimy z banda wscibskich gliniarzy.
– Ja nic nie zrobilam.
– Zawsze mozna cos wymyslic. Niech pani otworzy drzwi.
Kobieta szybko podjela decyzje. Uslyszelismy trzask odsuwanej zasuwy, potem drugiej, a pozniej brzek lancucha. Drzwi sie uchylily. Ruszylem, ale Squares zablokowal mi droge.
– Zaczekaj, az otworzy.