– Co jest? – zapytal Raquel.
– Rozowe pantofle do zielonej sukni?
– Koral z turkusem – rzekl Raquel. – A szkarlatna torebka tworzy dobrana calosc.
Squares wzruszyl ramionami i zaparkowal przed witryna z wyblaklym napisem gloszacym
„Goldberg Pharmacy”. Kiedy wysiadlem, Raquel objal mnie ramieniem. Bil od niego zapach aqua – velva i mimo woli pomyslalem, ze w jego przypadku ten zapach kojarzy sie prawidlowo.
– Tak mi przykro – szepnal.
– Dziekuje.
Puscil mnie i znow moglem oddychac. Plakal. Lzy rozmazaly mu makijaz i splywaly po twarzy. Kolorowe smugi mieszaly sie i rozchodzily w gestwinie zarostu, tak ze wygladal jak swieczka na opakowaniach prezentow od Spencera.
– Abe i Sadie sa w srodku – powiedzial. – Czekaja na was.
Squares kiwnal glowa i wszedl do apteki. Ja za nim. Zapach kojarzyl mi sie z odswiezaczem powietrza w ksztalcie choinki, zawieszonym na samochodowym lusterku. Siegajace pod sufit polki byly wypelnione po brzegi. Zauwazylem bandaze, dezodoranty, szampony i lekarstwa na kaszel, poukladane bez ladu i skladu.
Pojawil sie staruszek w polowkowych okularach na lancuszku. Nosil biala koszule i welniany pulower. Wlosy mial nastroszone, geste i siwe, przypominajace upudrowana peruke wiktorianskiego sedziego. Krzaczaste brwi nadawaly mu sowi wyglad.
– Patrzcie! To pan Squares!
Objeli sie i staruszek poklepal Squaresa po plecach.
– Dobrze wygladasz – powiedzial.
– Ty tez, Abe.
– Sadie! – zawolal. – Sadie, jest tu pan Squares.
– Kto?
– Gosc od jogi. Ten z tatuazem.
– Na czole?
– To on.
Potrzasnalem glowa i nachylilem sie do Squaresa.
– Czy jest ktos, kogo nie znasz? Wzruszyl ramionami.
– Wiodlem czarujacy zywot.
Sadie, staruszka majaca metr piecdziesiat w kapeluszu w najwyzszych szpilkach, wyszla zza pierwszego stolu. Spojrzala na Squaresa i zmarszczyla brwi.
– Schudles.
– Zostaw go w spokoju – rzekl Abe.
– Cicho badz. Dobrze sie odzywiasz?
– Jasne – odparl Squares.
– Jestes chudy. Skora i kosci.
– Sadie, zostaw czlowieka w spokoju.
– Cicho badz. – Usmiechnela sie konspiracyjnie. Zrobilam pudding. Chcesz troche?
– Moze pozniej, dzieki.
– Zapakuje ci porcje.
– Byloby milo, dziekuje. – Squares odwrocil sie do mnie. – To moj przyjaciel, Will Klein. Para staruszkow spojrzala na mnie smutnymi oczami.
– Jej chlopak?
– Tak.
Przyjrzeli mi sie uwaznie. Potem popatrzyli po sobie.
– No, nie wiem – rzekl Abe.
– Mozecie mu zaufac – powiedzial Squares.
– Moze tak, a moze nie. Jestesmy tu jak spowiednicy. Nie powtarzamy tego, co uslyszymy. Wiesz o tym. A ona bardzo na to nalegala. Mielismy nikomu nie mowic.
– Wiem.
– Zaczniemy mowic i co bedzie?
– Rozumiem.
– Jak zaczniemy mowic, moga nas zabic.
– Nikt sie nie dowie. Daje wam slowo.
Para staruszkow jeszcze przez chwile spogladala po sobie.
– Raquel – powiedzial Abe – to dobry chlopiec. I ta dziewczyna. Nie wiem, czasem zupelnie nie rozumiem.
Squares podszedl do nich.
– Potrzebujemy waszej pomocy.
Sadie wziela meza za reke tak intymnym gestem, ze mialem ochote sie odwrocic.
– To byla taka piekna dziewczyna, Abe.
– I taka mila – dodal.
Westchnal i spojrzal na mnie. Drzwi otworzyly sie i zabrzmial gong. Wszedl zaniedbany czarnoskory mezczyzna i powiedzial:
– Przyslal mnie Tyrone. Sadie ruszyla za stol.
– Ja sie panem zajme – powiedziala.
Abe wciaz mi sie przygladal. Spojrzalem na Squaresa. Nic z tego nie rozumialem. Zdjal przeciwsloneczne okulary.
– Prosze, Abe – rzekl – to wazne. Aptekarz podniosl reke.
– Dobrze, dobrze, nie rob takiej miny. – Wskazal nam droge. – Chodzcie tedy.
Uniosl podnoszony blat i przeszlismy za kontuar. Ruszylismy na zaplecze. Minelismy stosy tabletek, buteleczek, torebek z lekarstwami, mozdzierze i wagi. Abe otworzyl drzwi i zeszlismy do piwnicy.
– Robimy to tutaj – oznajmil.
Niewiele widzialem. Tylko komputer, drukarke i cyfrowa kamere do zdjec. To prawie wszystko. Spojrzalem na Abego, a potem na Squaresa.
– Czy ktos moze mnie oswiecic?
– Postepujemy ostroznie – wyjasnil Abe. – Nie przechowujemy plikow. Jesli policja zechce zarekwirowac komputer, prosze bardzo. Niczego nie znajda. Wszystkie informacje mamy tutaj. – Postukal sie w czolo palcem wskazujacym. – Z kazdym dniem coraz wiecej ich ginie bezpowrotnie, mam racje, Squares?
Abe zauwazyl moja mine.
– Wciaz nie kapujesz?
– Wciaz nie kapuje.
– Lewe dokumenty – wyjasnil Abe.
– Och.
– Nie mowie o takich, dzieki ktorym nieletni moga kupic sobie drinka.
– Rozumiem. Znizyl glos.
– Wiesz cos o tym?
– Niewiele.
– Mowie o papierach dla ludzi, ktorzy musza zniknac, zdematerializowac sie. Zaczac wszystko od nowa. Masz klopoty? Raz – dwa i sprawie, ze znikasz. Zupelnie jak magik. Jesli musisz wyjechac, aby nikt cie nie znalazl, nie idziesz do biura podrozy. Przychodzisz do mnie.
– Jasne – powiedzialem. – Jest spore zapotrzebowanie na panskie… – nie bylem pewien, jak to nazwac… uslugi?
– Zdziwilbys sie. Och, to nie jest mile zajecie. Przewaznie przychodza ci, ktorzy naruszyli warunki zwolnienia albo wyszli za kaucja lub sa poszukiwani przez wladze. Obslugujemy rowniez mnostwo nielegalnych imigrantow. Chca zostac w kraju, no to robimy z nich obywateli. – Usmiechnal sie do mnie. – Od czasu do czasu pojawia sie ktos milszy.
– Taki jak Sheila – domyslilem sie.