wina.
– Ale to ty zmusiles go do ucieczki – powiedzialem. Ktos probowal go zabic, a ty jeszcze na domiar wszystkiego kazales mu myslec, ze zostanie aresztowany za morderstwo.
– To byla jego decyzja, nie moja.
– Chciales pomoc swojej rodzinie i dlatego poswiecales moja.
Pistillo nie wytrzymal i przewrocil szklanke na stol. Mrozona herbata prysnela az na mnie. Szklanka spadla na podloge i sie rozbila. Zerwal sie i zmierzyl mnie gniewnym spojrzeniem.
– Nie waz sie porownywac tego, przez co przeszla twoja rodzina z cierpieniami mojej siostry!
Spojrzalem mu w oczy. Dyskutowanie z nim byloby bezsensowne, a ponadto nie mialem pojecia, czy powiedzial mi prawde, czy tez nagial ja do swoich celow. Tak czy inaczej chcialem dowiedziec sie jak najwiecej. Denerwowanie Pistillo nic by mi nie dalo. Jeszcze nie skonczyl. Zbyt wiele pytan pozostawalo bez odpowiedzi.
W drzwiach pojawila sie Claudia Fisher. Zajrzala do srodka, sprawdzajac, co to za zamieszanie. Pistillo machnal reka na znak, ze wszystko w porzadku. Opadl na krzesla. Fisher odczekala, po czym zostawila nas samych.
Pistillo ciezko dyszal.
– Co sie zdarzylo potem? – zapytalem. Podniosl glowe.
– Nie domyslasz sie?
– Nie.
– Dopisalo nam szczescie. Jeden z naszych agentow spedzal urlop w Sztokholmie. Czysty przypadek.
– O czym ty mowisz?
– Ten nasz agent – rzekl – rozpoznal na ulicy twojego brata.
– Chwileczke. Kiedy to bylo? Pistillo szybko policzyl w myslach.
– Cztery miesiace temu. Wciaz nie rozumialem.
– Ken znow uciekl?
– Do licha, nie. Nasz agent nie ryzykowal. Natychmiast zgarnal twojego brata. – Pistillo zalozyl rece na piersi i nachylil sie do mnie. – Zlapalismy go – powiedzial prawie szeptem.
– Zlapalismy twojego brata i przywiezlismy go z powrotem.
45
Philip McGuane rozlal brandy do szklaneczek.
Cialo mlodego Cromwella juz wyniesiono. Joshua Ford lezal rozciagniety na podlodze niczym niedzwiedzia skora. Byl zywy i nawet przytomny, ale sie nie ruszal.
McGuane podal Duchowi brandy. Usiedli razem. McGuane pociagnal lyk. Duch chwycil szklaneczke w dlonie i usmiechnal sie.
– Dobra brandy.
– Tak – potwierdzil McGuane.
– Wlasnie przypomnialem sobie, jak przesiadywalismy w lesie za Riker Hill i pilismy najtansze piwo, Jakie zdolalismy kupic. Pamietasz to, Philipie?
– Schlitz lub Old Milwaukee – powiedzial McGuane.
– Taak.
– Ken mial znajomego w sklepie z tanimi alkoholami.
– Nigdy nie powiedzial nam, kto to taki.
– Dobre czasy – mruknal Duch.
– To – rzekl McGuane, podnoszac szklanke – jest lepsze.
– Tak myslisz? – Duch upil lyk. – Czy znasz te teorie filozoficzna, ze kazdy dokonany przez ciebie wybor rozszczepia swiat na swiaty alternatywne?
– Owszem.
– Czesto zastanawialem sie, czy sa takie, w ktorych jestesmy inni, czy wprost przeciwnie, w kazdym z nich jestesmy tacy sami?
McGuane usmiechnal sie drwiaco.
– Chyba nie zaczynasz sie rozklejac, co, John?
– Skadze – odparl Duch. – Jednak w takich podnioslych chwilach mimo woli zastanawiam sie, czy tak musialo byc.
– Lubisz krzywdzic ludzi, John.
– Lubie.
– Zawsze cie to bawilo. Duch zastanowil sie.
– Nie, nie zawsze, ale wazniejszym pytaniem jest: dlaczego?
– Dlaczego lubisz krzywdzic ludzi?
– Nie tylko krzywdzic. Lubie ich zabijac. Najchetniej przez uduszenie, poniewaz to bardzo bolesna smierc. Nie szybka jak od kuli czy pchniecia nozem. Czlowiek czuje, jak zaczyna mu brakowac zyciodajnego tlenu, a ja obserwuje z bliska, jak bezskutecznie usiluje nabrac tchu. McGuane odstawil szklaneczke.
– Musisz byc dusza towarzystwa, John.
– Rzeczywiscie – przytaknal Asselta. Spowaznial i powiedzial: – Tylko czemu mnie to bawi, Philipie? Co sie ze mna stalo, z moja moralna busola, ze czuje sie zywy tylko wtedy, gdy pozbawiam kogos zycia?
– Chyba nie zamierzasz winic za to tatusia, co, John?
– Nie, to byloby zbyt proste. – Odstawil szklaneczke i spojrzal McGuane'owi w twarz. – Zabilbys mnie, Philipie?
– Gdybym na cmentarzu nie zalatwil twoich ludzi, kazalbys mnie zabic? McGuane wolal powiedziec prawde.
– Nie wiem – rzekl. – Zapewne.
– A jestes moim najlepszym przyjacielem.
– A ty pewnie moim. Duch rozesmial sie.
– Nie ma co, dobrana z nas para, no nie, Philipie? McGuane nie odpowiedzial.
– Poznalem Kena, kiedy mialem cztery lata – ciagnal Duch. – Wszystkie dzieci z sasiedztwa ostrzegano, zeby trzymaly sie z dala od naszego domu. Asseltowie wywieraja zly wplyw, tak im mowiono. Wiesz, jak bylo.
– Wiem – przytaknal McGuane.
– Kena to przyciagalo. Uwielbial chodzic po naszym domu.
– Pamietam, jak znalezlismy spluwe mojego starego. Mielismy wtedy chyba po szesc lat. Urzeklo nas poczucie wladzy.
– Wykorzystalismy spluwe, zeby sterroryzowac Richarda Wernera. Chyba go nie znales, wyprowadzili sie, gdy bylismy w trzeciej klasie. Porwalismy go i przywiazali do drzewa.
– Plakal i sie zmoczyl.
– A wam sie to spodobalo. Duch powoli pokiwal glowa.
– Byc moze.
– Mam pytanie – rzekl McGuane.
– Slucham.
– Skoro twoj ojciec mial bron, to czemu zalatwiles Skinnera nozem? Duch potrzasnal glowa.
– Nie chce o tym mowic.
– Nigdy nie mowisz.
– Zgadza sie.
– Dlaczego?
Potraktowal to pytanie doslownie.
– Moj stary zorientowal sie, ze bawimy sie jego bronia.
– Porzadnie mnie spral.
– Czesto to robil?
– Tak.