– Bacznosc BS! – zawolal z kpiacym smiechem. – Ruszaj sie, zlamany Beesiu!
Myron spojrzal na T.C.
– Beesiu? – spytal.
– Bialy Slimaku – odparl T.C.
– Aha.
Wszyscy mocno dyszeli i byli spoceni. Myron poczul, ze jest sztywny, niegotowy. Spojrzal na Wallace’a. Lada chwila pilka miala wrocic do gry. Podniosl glowe, bo jego uwage przyciagnal Win. Stal przy wejsciu, rece mial skrzyzowane na piersi. Ich oczy spotkaly sie na moment. Win lekko skinal glowa. Rozlegl sie gwizdek. Wznowiono gre.
Reggie Wallace natychmiast zaczal mu dogryzac.
– Jaja sobie robisz, weteranie? Zrobie z ciebie moja kobiete.
– Ale najpierw kolacja i kino – odparl Myron.
Wallace zmierzyl go wzrokiem.
– Kiepska odzywa, stary.
Trudno zaprzeczyc.
– W morde – zaklal Wallace, zajmujac pozycje. – Lepiej by mnie pokryla moja babka.
– No, to zrob z niej swoja kobiete.
Wallace poslal mu grozne spojrzenie.
– Robisz postepy – zauwazyl.
Pacers wprowadzili pilke do gry. Wallace staral sie zatrzymac Myrona pod koszem. I bardzo dobrze. Nic nie zdejmowalo stalowych obreczy tremy tak skutecznie, jak walka o pozycje. Odbijali sie od siebie, wydajac ciche pomruki. Przy swoim wzroscie i wadze Myron nie dal sie zepchnac. Trzymal sie twardo, wchodzac kolanem w posladki rywala, ktorymi ten probowal go odrzucic.
– Co za sila, stary – powiedzial Wallace i natychmiast zrobil prawie niezauwazalny ruch.
Obrocil sie na kolanie Myrona tak szybko, ze ten ledwo mial czas odwrocic glowe, i wykorzystujac je jako dzwignie, wystartowal w gore niczym statek kosmiczny Apollo. Myron patrzyl bezradnie, jak wyciagniete rece rywala chwytaja na wysokosci obreczy loba. Reggie Wallace na moment zawisl w powietrzu, ignorujac sile ciezkosci – zastygl niczym obraz na stop – klatce, i znow ruszyl w gore. A kiedy wreszcie zaczal opadac w dol, z przerazajaca sila wrzucil pilke zza glowy do kosza.
Wsad!
Wyladowal, rozstawiajac rece, by zachecic do owacji. Jego drwiny gonily Myrona po calym boisku:
– Witamy w NBA, byly… A moze niedoszly… Jak zwal, tak zwal. Bylo na co patrzec, nie? Jak wygladalem, lecac w gore? Tylko szczerze. Ladne mam podeszwy skokow? Jestem sliczny. Przesliczny. Jakie to uczucie, gdy wsadzaja ci pile tuz pod nosem? No, weteranie?
Myron probowal go nie sluchac. Smoki zdobyly pilke i przestrzelily. Pacers przechwycili odbita pilke i popedzili na kosz. Wallace udal, ze schodzi do srodka, wypadl z pola trzech sekund, przejal podanie i natychmiast strzelil. Pilka zaswistala w koszu. Trzy punkty.
– Slyszales, kurde, ten dzwiek, stary? – spytal. – Ten swist? Najmilszy odglos na ziemi. Slyszales? Nie ma milszego. Nie przebije go nawet krzyk kobiety, ktora ma orgazm.
– To kobiety maja orgazm? – spytal Myron.
Wallace zasmial sie.
– Punkt dla ciebie, weteranie. Punkt dla ciebie!
Myron sprawdzil godzine. Gral od trzydziestu czterech sekund, a kryty przez niego zawodnik zdobyl piec punktow. Szybko obliczyl, ze w tym tempie ma szanse nie dopuscic, by Reggie zdobyl ich piecset w meczu.
Wkrotce potem na trybunach zaczeto buczec z niezadowolenia. Lecz te odglosy nie wtapialy sie w tlo jak za jego mlodych lat. Nie byly jednostajnym szumem wiwatow wlasnej widowni, podobnym do wznoszacej sie fali, ktora niesie cie niczym surfingowca, ani oczekiwanym i na swoj przewrotny sposob ekscytujacym buczeniem kibicow rywali w meczu wyjazdowym. Ale buczenia wlasnych kibicow, niecheci swojej widowni Myron dotychczas nie doswiadczyl. Slyszal ow tlum wyrazniej niz kiedykolwiek jako szydercza zbiorowosc i zarazem jako pojedyncze obelgi. „Spadaj, Bolitar!”. „Sztywniak z boiska!”. „Rozwal drugie kolano i siadaj!”. Usilowal puszczac je mimo uszu, choc kazdy okrzyk przebijal go jak sztylet.
Gore wziela duma. Postanowil, ze nie da Wallace’owi zdobyc punktu! Chcial tego jego mozg. Chcialo serce. Ale nie, jak sie wkrotce przekonal, kolano. Byl zwyczajnie za wolny. Do przerwy kryty przez niego Wallace zdobyl jeszcze szesc punktow, w sumie jedenascie. On zas dwa rzutem z wyskoku. Gral w koszykowke, ktora nazwal „wyrostkowa”. Niektorzy gracze na parkiecie byli jak twoj wyrostek – albo zbedni, albo sprawiali ci bol. Staral sie nie wchodzic w droge i podawac T.C. pod kosz. Pozbywal sie pilki i odsuwal sie od niej. Gdy pod koniec kwarty dojrzal luke i pokozlowal w strone kosza, wielki obrotowy Pacersow wybil mu pilke w tlum. Buczenie przeszlo w grzmot. Myron spojrzal na trybune. Mama z tata przypominali dwa nieruchome posagi. W lozy nad nimi grupa dobrze ubranych mezczyzn z dlonmi przy ustach skandowala „Bolitar won!”. Zobaczyl, ze zmierza do nich Win. Win podal dlon glownemu zapiewajle. Ten ja przyjal i natychmiast upadl. Dziwne, choc partaczyl, ciagle nawalal w obronie i zawodzil w ataku, nie stracil dawnej pewnosci siebie. Chcial grac. Nadal szukal luk w obronie, nie przejmujac sie reakcjami widzow, wypierajac sie faktow, ignorujac pietrzace sie dowody, ktore dobrze widzial tlum liczacy (wedlug spikera) osiemnascie tysiecy osiemset dwanascie osob. Nie byl, co prawda, w pelni formy, fakt, lecz nie watpil, ze los sie odwroci, ze niedlugo to sie zmieni.
Ta argumentacja, niestety, bardzo przypominala rozumowanie nalogowego hazardzisty z opisu Koscieja.
Wkrotce potem zakonczyla sie pierwsza polowa meczu. Schodzac z boiska, Myron znowu zerknal na rodzicow. Stali i usmiechali sie do niego. Odpowiedzial im usmiechem i skinal glowa. Spojrzal tez w strone dobrze ubranych szydercow z lozy. Nie bylo ich na widowni. Wina rowniez.
W czasie przerwy nikt sie do niego nie odezwal. Do konca meczu nie wszedl na parkiet. Podejrzewal, ze za jego dzisiejszym wystepem stoi Clip Arnstein. Dlaczego stary to zrobil? Co probowal udowodnic? Spotkanie zakonczylo sie dwupunktowym zwyciestwem Smokow. Nim zawodnicy dotarli do szatni i zaczeli sie przebierac, zapomnieli o grze Myrona. Dziennikarze obiegli T.C., ktory rozegral swietny mecz, zdobyl trzydziesci trzy punkty i mial osiemnascie zbiorek. T.C. klepnal w plecy przechodzacego Myrona, ale nic nie powiedzial.
Myron rozsznurowal buty. Zastanawial sie, czy tata z mama na niego zaczekaja. Pewnie nie, jesli doszli do wniosku, ze chce byc sam. Jego rodzice, pomimo wscibstwa, dobrze wiedzieli, kiedy nalezy sie ulotnic. Zazwyczaj czekali na niego w domu, niekiedy nawet do poznej nocy. Po dzis dzien ojciec czuwal na kozetce az do jego powrotu, ogladajac telewizje. Gdy tylko Myron wkladal klucz do zamka, tata, z okularami tkwiacymi na czubku nosa i gazeta rozlozona na piersi, udawal, ze spi. Czekal na syna, mimo ze ten skonczyl trzydziesci dwa lata. Na takiego starego byka! Rany boskie!
Zza rogu wyjrzala ostroznie Audrey. Podeszla, dopiero kiedy dal jej znak. Wsadzila do torebki notes i olowek.
– Pamietaj o plusach – powiedziala.
– Jakich?
– Tyleczek masz nadal pierwsza klasa.
– Dzieki koszykarskim spodenkom. Trzymaja i podkreslaja.
– Trzymaja i podkreslaja?
Wzruszyl ramionami.
– Ej, wszystkiego najlepszego w dniu urodzin.
– Dzieki – odparla.
– „Strzez sie Idow marcowych” – wyrecytowal.
– Idy sa pietnastego – przypomniala. – A dzis jest siedemnasty.
– Wiem. Ale kazda okazja jest dobra, zeby zacytowac Szekspira. Blysnac intelektem.
– Rozum i zgrabny tylek. Co z tego, ze nie umiesz nim krecic.
– Dziwne, Jess mi sie na to nie skarzy.
– Przynajmniej nie w oczy. – Audrey usmiechnela sie. – Milo widziec, ze jestes taki wesoly.
Odwzajemnil jej usmiech i wzruszyl ramionami. Rozejrzala sie, sprawdzajac, czy nikt nie podsluchuje.
– Mam dla ciebie informacje – szepnela.
– O?
– O detektywie w sprawie rozwodowej Grega.