– To znaczy?
– Ciekaw jestem, po co mi to pani powiedziala. Wystarczylo pokazac mi brata.
– Bo pan nic nie powie.
– Skad ta pewnosc?
Usmiechnela sie.
– Kto postrzelil wlasnego brata, ten z latwoscia zastrzeli obcego.
– Sama pani w to nie wierzy.
– Na to wyglada. – Susan Lex stanela twarza do niego. – Rzecz w tym, ze niewiele moze pan powiedziec. Sam pan stwierdzil, ze oboje mamy powody do milczenia. Aresztuja pana za porwanie i Bog wie co jeszcze. A dowodow mojego przestepstwa, jesli w ogole je popelnilam, nie ma. Jest pan w gorszej sytuacji niz ja.
Myronowi wciaz wirowalo w glowie. Jej historia mogla byc prawdziwa albo opowiedziala mu ja, zeby wzbudzic wspolczucie, zapobiec szkodom. Tak czy siak, wyczuwal w jej slowach prawde. Moze powody jej szczerosci byly prostsze. Moze po tylu latach zapragnela komus sie zwierzyc. Niewazne. Niczego nie osiagnal. Szukajac Dennisa Leksa, zabrnal w slepa uliczke.
Wyjrzal przez okno. Slonce zaczelo sie chylic ku zachodowi. Sprawdzil godzine. Jeremy’ego nie bylo od pieciu godzin – pieciu godzin spedzonych z szalencem – a jego najlepszym i jedynym tropem byl czlowiek z uszkodzonym mozgiem, lezacy w szpitalnym pokoju.
Wciaz mocno swiecace slonce kapalo rozlegly ogrod w bieli. Patrzac na labirynt z krzewow, Myron dostrzegl przy fontannie grupe pacjentow w wozkach. Nogi mieli przykryte pledami. Blogi widok. Promienie odbijaly sie od wody w sadzawce z posagiem posrodku…
Zaraz… Posag!
Poczul, jak krew w jego zylach zmienia sie w krysztalki. Przyslonil oczy dlonia i, mruzac je, spojrzal jeszcze raz.
– Chryste! – powiedzial.
A potem puscil sie biegiem do schodow.
34
Kimberly Green zadzwonila na jego komorke w chwili, kiedy helikopter Susan Lex zaczal opuszczac sie na szpitalne ladowisko.
– Zlapalismy Stana Gibbsa – poinformowala. – Ale chlopca z nim nie bylo.
– Bo to nie on jest porywaczem.
– Czyzby wiedzial pan o czyms, o czym nie wiem?
Myron zignorowal pytanie.
– Czy Stan cos wam powiedzial? – spytal.
– Nie. Zazadal wezwania adwokata. Oswiadczyl, ze bedzie rozmawial tylko z panem. Z panem, Myron! Dlaczego mnie to specjalnie nie dziwi?
Nawet gdyby jej odpowiedzial, to odpowiedz i tak zagluszylby huk wirnika. Cofnal sie kilka krokow. Helikopter usiadl. Pilot wystawil glowe z kabiny i przywolal go gestem.
– Wlasnie wylatuje – krzyknal Myron do sluchawki. Wylaczyl komorke i obrocil sie twarza do Susan Lex. – Dziekuje.
Skinela glowa.
Schylil sie i podbiegl do helikoptera. Kiedy wzbili sie w powietrze, spojrzal w dol. Susan Lex stala z zadarta glowa, wpatrujac sie w niego. Pomachal jej. A ona jemu.
Stana Gibbsa nie zamknieto w celi, bo nie mieli powodu go zatrzymac. Siedzial w poczekalni, wpatrywal sie w stol, a mowila za niego adwokatka, Clara Steinberg. Myron znal ja od niepamietnych czasow i choc nie byl z nia spokrewniony, od najmlodszych lat nazywal ja ciotka Clara. Ciotka Clara i wujek Sidney byli najblizszymi znajomymi jego rodzicow. Tata chodzil z Clara do podstawowki. Mama dzielila z nia pokoj na studiach prawniczych. Notabene, to wlasnie ciotka Clara umowila jego mame i tate na pierwsza randke. Lubila przypominac Myronowi, mrugajac okiem, ze „gdyby nie twoja ciotka Clara, nie byloby cie na swiecie”. Po czym mrugala drugi raz. Wzor subtelnosci. Podczas wakacji zawsze szczypala go w policzki z podziwu dla jego panim.
– Ustalmy zasady gry,
Za duze okulary tak powiekszaly jej oczy, ze wygladala jak wielka mrowka. Gdy podniosla wzrok na Myrona, wydalo mu sie, ze wielkimi oczami rejestruje wszystko jak kamera. Z siwymi wlosami, w bialej bluzce, szarej kamizelce, szarej spodnicy, chusteczce zawiazanej na szyi i z perlowymi lezkami w uszach wygladala jak Barbara Bush – z zydowskiego sztetla.
– Po pierwsze, jestem adwokatka pana Gibbsa w tej sprawie. Zazadalam od policji, zeby nas nie podsluchiwala. Dla pewnosci cztery razy zmienilam pokoje. Ale nie ufam im. Biora twoja ciotke Clare za stara idiotke. Mysla, ze wdamy sie tu w pogawedke.
– Nie wdamy?
– Nie. – Niewiele zostalo w niej z cioteczki szczypiacej w policzek. Miala mine zawodniczki szykujacej sie do gry. – Najpierw wstaniemy. Rozumiesz?
– Wstaniemy – powtorzyl Myron.
– Tak jest. Potem wyprowadze stad ciebie i Stana i przejdziecie na druga strone ulicy. A ja zatrzymam po tej wszystkich przyjemniakow z FBI. Zrobimy to szybko, migiem, zeby nie zdazyli zorganizowac podsluchu. Rozumiesz?
Myron skinal glowa. Gibbs wpatrywal sie w blat.
– Dobra, no, to uzgodnione.
Ciotka Clara zapukala do drzwi. Otworzyla je Kimberly Green. Clara, Myron i Gibbs mineli ja bez slowa. Green pospieszyla za nimi.
– Dokad sie pani wybiera? – spytala.
– Zmienilam plany, laluniu.
– Nie moze pani.
– Alez moge. Jestem mila staruszka.
– Dla mnie moze pani byc nawet krolowa matka. Nigdzie pani nie pojdzie.
– Masz meza, slonko?
– Slucham?
– To sie o niego postaraj i wyprobuj na nim ten tekst. Moj klient zada rozmowy na osobnosci.
– Przyrzeklismy, ze…
– Sza, mowi pani, a powinna sluchac. Moj klient zada rozmowy na osobnosci. Dlatego przespaceruje sie z panem Bolitarem. A my bedziemy obserwowac ich z pewnej odleglosci. I nie podsluchiwac.
– Powiedzialam juz pani…
– Sza, zawraca pani glowe.
Ciotka Clara przewrocila oczami, nie zwalniajac kroku. Gdy dotarli do drzwi, wskazala przystanek autobusowy po drugiej stronie ulicy.
– Usiadzcie tam. Na lawce – powiedziala i scisnela lokiec Myrona. – Przejdzcie na skrzyzowaniu. Zaczekajcie na swiatlo.
Gibbs i Myron poszli na rog i zaczekali na swiatlo. Clara wziela za rece gotujacych sie z wscieklosci Kimberly Green i jej kolegow i odprowadzila ich do drzwi budynku FBI. Stan i Myron usiedli na lawce. Gibbs patrzyl na przejezdzajacy autobus takim wzrokiem, jakby wiozl on tajemnice zycia.
– Nie mamy czasu na podziwianie widokow, Stan – rzekl Myron.
Gibbs pochylil sie, opierajac lokcie na kolanach.
– Trudno mi o tym mowic – odparl.
– Wiem, ze porywaczem Siej Ziarno jest panski ojciec. Czy to ulatwi sprawe?
Gibbs schowal glowe w dloniach.
– Stan?