– Jak pan sie dowiedzial?
– Za posrednictwem Dennisa Leksa. Odnalazlem go w prywatnym domu opieki w Connecticut. Jest tam od trzydziestu lat. Ale pan o tym wie.
Gibbs milczal.
– Na tylach tego domu jest duzy ogrod. A w nim posag Diany Lowczyni. Ma pan u siebie zdjecie, na ktorym stoi pan przed tym posagiem z ojcem. Pacjentem tego sanatorium. Nie musi pan potwierdzac ani zaprzeczac. Susan Lex ma tam wplywy. Wiemy od dyrektora, ze Edwin Gibbs spedzil z przerwami w tym domu pietnascie lat. Reszta jest oczywista. Panski ojciec przebywal tam dlugo. Mimo ostrych srodkow bezpieczenstwa, bez trudu mogl poznac nazwiska innych pensjonariuszy. Dowiedzial sie o Dennisie Leksie i ukradl jego tozsamosc. Musze przyznac, ze lebsko sie spisal. Kiedys zdobyc falszywa tozsamosc bylo w miare latwo. Szlo sie na cmentarz, znajdowalo kogos, kto zmarl w dziecinstwie, wystepowalo o ubezpieczenie spoleczne i gotowe. Ale to sie skonczylo. Komputery zlikwidowaly te dziure w prawie. Obecnie, gdy czlowiek umiera, wraz z nim umiera numer jego ubezpieczenia. Ale panski ojciec przywlaszczyl sobie tozsamosc kogos, kto zyje, lecz z niej nie korzysta, skazany na dozywotnia wegetacje. Innymi slowy, posluzyl sie tozsamoscia osoby zyjacej, ktora nie ma samodzielnego zycia. W dodatku dla lepszego kamuflazu zmienil nazwisko. Dennis Lex stal sie Davisem Taylorem. Kims nie do wytropienia.
– Pan go jednak wytropil.
– Mialem szczescie.
– Prosze mowic. Co panu jeszcze wiadomo?
– Nie mamy na to czasu, Stan.
– Pan czegos nie pojmuje.
– Czego?
– Skoro mowi to pan, skoro sam pan doszedl do prawdy, to znika problem zdrady. Rozumie pan?
Nie bylo czasu na dyskusje. Myron chyba zrozumial.
– Zacznijmy od pytania, na ktore odpowiedz chcialby znac kazdy reporter: dlaczego pan? Dlaczego to wlasnie pana wybral porywacz Siej Ziarno? Odpowiedz: dlatego ze byl panskim ojcem. Mial pewnosc, ze pan go nie wyda. Moze po cichu liczyl pan, ze ktos sie w tym polapie. Nie wiem. Nie wiem tez, kto kogo odszukal: on pana czy pan jego.
– On mnie – odparl Gibbs. – Zaznaczyl, ze zwraca sie do mnie jako do reportera, a nie syna.
– Jasne, podwojne zabezpieczenie. Szachuje pana tym, ze nie wyda pan wlasnego ojca, a zarazem dostarcza etycznej podstawy do zachowania milczenia. Kochana Pierwsza Poprawka. Nie moze pan zdradzic zrodel informacji. Zapewnia panu zgrabne wyjscie, nie sprzeniewierzajac sie etyce zawodowej, pozostaje pan dobrym synem.
– Sam pan widzi, ze nie mialem wyboru.
– Tak bardzo bym sobie nie poblazal. Nie byl pan calkiem bezinteresowny. Nieposlednia role odegrala ambicja, z ktorej byl pan znany. Zdobyl pan rozglos. Trafil sie panu niesamowity temat, z tych, ktore wynosza autorow na szczyty. Wystapil pan w telewizji, dostal wlasny program w kablowce, duza podwyzke, posypaly sie zaproszenia na eleganckie przyjecia. Nie powie mi pan, ze mu na tym nie zalezalo.
– To nie byl motyw dzialania, tylko skutki uboczne.
– Niech panu bedzie.
– Ale ma pan racje: nie moglem go wydac, nawet gdybym chcial. W gre wchodzila konstytucja. Nawet gdyby nie byl moim ojcem, to moim obowiazkiem…
– Niech pan to zachowa dla swojego duszpasterza. Gdzie jest pana ojciec?
Gibbs nie odpowiedzial. Myron przyjrzal sie zatloczonej ulicy. Poszly w ruch klaksony. Na drugim brzegu rzeki samochodow zobaczyl Kimberly Green, a obok Grega Downinga.
– Tamten mezczyzna – wskazal broda Grega – to ojciec porwanego chlopca.
Stan Gibbs spojrzal, ale nie zmienil miny.
– Dosc chowania sie za konstytucje, Stan. Wazniejsze jest zycie dziecka.
– Chodzi tez o mojego ojca.
– Ktory porwal trzynastolatka!
Gibbs podniosl wzrok.
– A pan co by zrobil?
– Z czym?
– Wydalby pan wlasnego ojca? Bez wahania?
– Gdyby porywal dzieci? Oczywiscie.
– Mysli pan, ze to latwe?
– A kto mowi, ze latwe?
Stan Gibbs znowu skryl twarz w dloniach.
– Jest chory i potrzebuje pomocy – powiedzial.
– Tak jak i ten niewinny chlopiec.
– I co z tego?
Myron spojrzal na niego bacznie.
– Moze to zabrzmi bezdusznie, ale ja nie znam tego chlopca. Nie jestem z nim zwiazany. Za to ze swoim ojcem tak. I to sie tutaj liczy. Dowiaduje sie pan, powiedzmy, o katastrofie samolotu, w ktorej zginelo dwiescie osob. I co pan robi? Wzdycha i zyje dalej, dziekujac Bogu, ze nie lecial nim nikt z pana bliskich. Prawda?
– Do czego pan zmierza?
– A dzieje sie tak dlatego, bo nie zna pan pasazerow tego samolotu. Podobnie jak ja tego chlopca. Nie przejmujemy sie osobami, ktorych nie znamy. Po prostu sie dla nas nie licza.
– Prosze mowic za siebie.
– Jest pan w bliskich stosunkach z ojcem?
– Tak.
– Wiec niech mi pan odpowie, najszczerzej jak potrafi, czy poswiecilby pan jego zycie, zeby ocalic tych dwustu? Prosze sie zastanowic. Gdyby zstapil do pana Bog i powiedzial: „Dobrze, ten samolot sie nie rozbije. Wszyscy ci ludzie doleca bezpiecznie. Ale zamiast nich umrze twoj ojciec”. Zgodzilby sie pan na taka wymiane?
– Nie bede sie bawil w Boga.
– A zada pan tego ode mnie. Jezeli wydam ojca, zabija go. Wstrzykna mu smiertelny zastrzyk. Czyz to nie jest wchodzenie w role Boga? Dlatego pytam pana. Czy wymienilby pan zycie tych dwustu na zycie panskiego ojca?
– Nie mamy czasu…
– Wymienilby pan?
– Owszem, Stan, wymienilbym, gdyby to moj ojciec zestrzelil ten samolot.
– A gdyby byl bez winy? Gdyby byl chory albo oblakany?
– Stan, nie mamy czasu.
Twarz Gibbsa jakby zwiotczala. Zamknal oczy.
– Porwano chlopca – dodal Myron. – Nie mozemy dopuscic, zeby zginal.
– A jezeli juz nie zyje?
– Tego nie wiem.
– Wtedy zechce pan zabic mojego ojca.
– Nie przyloze do tego reki.
Gibbs wzial gleboki oddech i spojrzal na Grega Downinga. Greg przeszyl go wzrokiem.
– Dobrze. Ale pojedziemy sami.
– Sami?
– Tylko pan i ja.
– Czy pani oszalala?! – spytala z wsciekloscia Kimberly Green.
Znow siedzieli w srodku, przy stole z laminatu: Kimberly Green, Rick Peck i dwoch anonimowych agentow federalnych w identycznych zgarbionych pozach, Clara Steinberg z klientem, a Greg obok Myrona. Porwanie Jeremy’ego wyssalo z jego twarzy cala krew. Skore na rekach mial dziwnie wysuszona i pomarszczona, a oczy