– Poczte kampusowa.
– Tak, wszystko wrzucaja do skrzynki na frontowych drzwiach.
– To jedyna skrzynka na korespondencje wewnatrz kampusu?
– Uhm.
– Duzo bylo ostatnio przesylek?
– Prawie wcale. Po kilka dziennie.
– Znasz Christiana Steele’a?
– Ze slyszenia. Kto by o nim nie slyszal.
– Kilka dni temu dostal duza brazowa koperte. Nie bylo na niej stempla, wiec nadano ja z kampusu.
– A, tak, pamietam. Bo co?
– Widziales, kto ja wrzucil?
– Nie, ale tamtego dnia byly tylko one. Myron nadstawil ucha.
– One?
– Slucham?
– Powiedziales „one”. Ze byly tylko one.
– Tak. Dwie duze koperty. Roznily sie tylko adresami.
– Pamietasz, do kogo byla zaadresowana ta druga?
– Pewnie. Do Harrisona Gordona. Dziekana do spraw studenckich.
19
Nancy Serat postawila walizke na podlodze i przewinela tasme w sekretarce. Cofajaca sie tasma zagwizdala. Wrocila wlasnie z Cancun, z ostatniego wakacyjnego weekendu przed podjeciem pracy w swojej alma mater, Uniwersytecie Restona, gdzie dostala stypendium naukowe.
Pierwsza wiadomosc pochodzila od matki.
– Nie chce ci psuc wakacji, kochanie, lecz musze cie i zawiadomic, ze wczoraj zginal ojciec Kathy Culver. Zadzgal go nozem jakis bandzior. Straszne. Uznalam, ze powinnas o tym wiedziec. Odezwij sie po powrocie. Ja i tata chcemy cie zabrac na urodzinowa kolacje.
Pod Nancy ugiely sie kolana. Opadla na fotel, jak przez mgle slyszac dwie nastepne nagrane wiadomosci – od dentysty, z przypomnieniem, ze w piatek umowiona jest na czyszczenie zebow, i od znajomej zapraszajacej na przyjecie.
Adam Culver nie zyl. Zabil go jakis bandzior. Nie mogla, w to uwierzyc. Czy to przypadek? A moze mialo to cos wspolnego z jego wizyta?
Policzyla dni.
Odwiedzil ja w dniu, w ktorym zginal…
Kolejny glos z sekretarki przywolal ja do rzeczywistosci.
– Czesc, Nancy. Mowi Jessica Culver, siostra Kathy. Oddzwon po przyjezdzie. Musze z toba jak najszybciej porozmawiac. Zatrzymalam sie u mamy. Numer telefonu piec-piec-piec-czternascie-siedemdziesiat siedem. Dziekuje.
Przeszyl ja zimny dreszcz. Po wysluchaniu reszty nagran usiadla nieruchomo i przez kilka minut rozmyslala. Kathy nie zyla, w kazdym razie w powszechnej opinii. A teraz zginal jej ojciec. Kilka godzin po zlozeniu jej wizyty.
Co to znaczylo?
Siedziala bez ruchu. W ciszy slychac bylo tylko jej szybki, urywany oddech. Wreszcie wziela sluchawke i zadzwonila do Jessiki.
Biuro dziekana bylo zamkniete, wiec Myron poszedl do jego domu w zachodnim koncu kampusu, starego budynku w stylu wiktorianskim, z cedrowa elewacja. Zadzwonil. Drzwi otworzyla mu bardzo atrakcyjna kobieta w szytym na miare kostiumie.
– Slucham pana – powiedziala z zachecajacym usmiechem.
Nie byla mloda, ale miala w sobie tyle szyku, wdzieku i urody, ze Myron poczul suchosc w ustach. Przed taka dama z checia zdjalby kapelusz, naturalnie gdyby go nosil.
– Dzien dobry. Ja do dziekana Gordona. Nazywam sie Myron Bolitar.
– Ten koszykarz? – przerwala mu. – Alez tak, jak moglam pana nie rozpoznac.
Nie dosc, ze miala szyk, wdziek i urode, to na dodatek znala sie na koszykowce!
– Pamietam pana gre w lidze NCAA. Kibicowalam panu od poczatku.
– Dziekuje.
– Kiedy pan odniosl kontuzje… – urwala i pokrecila glowa osadzona na labedziej szyi Audrey Hepburn -… poplakalam sie. Czulam sie, jakby mnie rowniez zraniono.
Nie dosc, ze miala szyk, wdziek, urode i znala sie na koszykowce, to jeszcze byla uczuciowa. Na dodatek dlugonoga i ksztaltna. Krotko mowiac, babka pierwsza klasa.
– To bardzo mile. Dziekuje.
– Ciesze sie, ze pana poznalam, Myronie.
W jej ustach nawet jego imie brzmialo dobrze.
– A pani jest zona dziekana Gordona. Sliczna dziekanka.
Rozesmiala sie z tego nasladownictwa Woody’ego Allena.
– Tak, jestem Madelaine Gordon. Meza nie ma w domu.
– Szybko wroci?
Usmiechnela sie, jakby w tym pytaniu kryla sie dwuznacznosc, i spojrzala na niego tak, ze sie zaczerwienil.
– Nie. Za kilka godzin – odparla wolno, z naciskiem na „kilka”.
– W takim razie nie bede sie naprzykrzal.
– Nie naprzykrza sie pan.
– Wpadne kiedy indziej.
– Koniecznie.
Madelaine (podobalo mu sie to imie) z afektacja skinela glowa.
– Milo mi bylo poznac – rzekl tonem pozeracza serc niewiescich.
– Mnie rowniez, panie Myronie – odparla spiewnie. – Do widzenia.
Drzwi zamknely sie wolno, kuszaco. Postal jeszcze chwile,, wzial kilka glebokich oddechow i pospieszyl do samochodu. Fiu!
Sprawdzil godzine. Czas bylo spotkac sie z szeryfem. Jakiem.
Jake Courter byl sam na posterunku, ktory wygladal jaki dekoracja z sitcomu
Na oko Jake mial piecdziesiat kilka lat. Byl po cywilnemu, bez marynarki, ale w rozluznionym krawacie. Zza paska wylewal mu sie wielki brzuch niczym obce cialo. Na biurku lezaly porozrzucane akta, resztki jakiejs kanapki i ogryzek jablka. Jake ze znuzeniem wzruszyl ramionami i wytarl nos w plachte wygladajaca jak scierka do naczyn.
– Dostalem telefon – rzekl tytulem wstepu. – Mam ci pomoc.
– Bede wdzieczny – odparl Myron.
Jake usiadl wygodniej i zalozyl nogi na biurko.
– Grales w kosza przeciwko mojemu synowi, Gerardowi. Z Michigan.
– A owszem. Pamietam go. Twardy chlopak. Przy tablicach jak szatan. Specjalista od obrony.
Jake z duma skinal glowa.
– Zgadza sie. Strzelal jak noga, ale widac go bylo na parkiecie.
– Dawal sie we znaki – przyznal Myron.