Co dalej?
Czekac. Wypatrywac ruchu. Inwigilacja nie byla jego mocna strona. Zwykle zalatwial to Win, w pelni panujacy nad cialem i cierpliwy. On zas juz po krotkim czasie ledwo mogl wytrzymac. Zalowal, ze nie zabral z soba jakiegos pisma, czegos do czytania.
Trzyminutowa monotonie przerwalo otwarcie drzwi frontowych. Usiadl. W wejsciu zobaczyl Esme Fong i Linde Coldren. Pozegnaly sie. Esme uscisnela mocno reke Lindy i skierowala sie do auta. Linda Coldren zamknela drzwi. Esme Fong uruchomila samochod i odjechala.
Inwigilacja – co chwila dreszczyk emocji!
Myron usadowil sie za krzakiem. Wokol bylo ich zatrzesienie. Gdziekolwiek spojrzec, krzaki rozmaitych rozmiarow, ksztaltow i zastosowan. Doszedl do wniosku, ze bogaci blekitno-krwisci z pewnoscia je lubia. Ciekawe, czy mieli z soba jakies na „Mayflower”.
Od przykucu poczul skurcze w nogach. Wyprostowal je po kolei. Kontuzjowane kolano, ktore wyeliminowalo go ze sportu, zaczelo pulsowac. Mial dosc. Zgrzany, spocony i zbolaly uznal, ze pora w droge.
I wowczas uslyszal dzwiek.
Dobiegal od tylnych drzwi. Myron westchnal, podzwignal sie z kuckow i okrazyl dom. Znalazl jeszcze jeden przytulny krzak, skryl sie za nim i wyjrzal.
Na podworku za domem stal Jack Coldren z Diane Hoffman, swoja asystentka. W reku trzymal kij golfowy, ale nie uderzal.
Rozmawial z nia. Z ozywieniem. Diane Hoffman mu odpowiadala. Z rownym ozywieniem. Nie wygladali na zadowolonych. Myron nie slyszal rozmowy, lecz oboje gestykulowali jak szaleni.
Klocili sie. I to ostro.
Hmm.
Oczywiscie wyjasnienie bylo zapewne calkiem niewinne. Domyslal sie, ze gracze kloca sie ze swoimi asystentami bez przerwy. Przeczytal kiedys, ze Steve Ballesteros, dawne hiszpanskie cudowne dziecko golfa, zarl sie na okraglo ze swoim workowym. Bywa. To normalne, ze zawodowy golfista mogl sie poprztykac ze swoja asystentka, zwlaszcza w czasie tak stresujacego turnieju jak Otwarte Mistrzostwa Stanow. Dziwila tylko pora ich sprzeczki.
Pomyslmy. Gosc dostaje straszny telefon od porywacza. Slyszy krzyk przerazonego albo cierpiacego syna. A dwie godziny pozniej na podworzu swojego domu kloci sie z asystentka, jak wykonac zamach? Gdzie tu sens?
Myron postanowil podejsc blizej. Nie bylo prostej drogi. Znowu krzaki, niczym manekiny na treningu futbolowym. Musial dotrzec do bocznej sciany domu i zajsc ich od tylu. Odbil w lewo i zaryzykowal spojrzenie. Zazarta sprzeczka trwala. Diane Hoffman zrobila krok w strone Jacka… i wymierzyla mu policzek.
Klasniecie przecielo noc jak kosa. Myron zamarl. Diane Hoffman cos krzyknela. Doszlo go tylko jedno slowo: „dran”. Diane pstryknela niedopalkiem pod nogi Jacka i odeszla wzburzona. Jack spuscil wzrok, pokrecil glowa i wszedl do domu. No, no, pomyslal Myron. Pewnie ma jakies klopoty z zamachem.
Pozostal za krzakiem. Z podjazdu dobiegl go odglos ruszajacego samochodu Diane Hoffman. Czy grala jakas role w tej sprawie? Przebywala w domu Coldrenow. Czy to ona byla tajemniczym obserwatorem? Oparl sie plecami o krzak i rozwazyl te mozliwosc. Ale ledwie zaczal ja dopasowywac do calosci, spostrzegl mezczyzne.
W kazdym razie zalozyl, ze to mezczyzna. Z miejsca, gdzie przycupnal, nie dalo sie tego ustalic. Nie wierzyl wlasnym oczom. Alez sie pomylil. Sprawca bynajmniej nie kryl sie w zaroslach. Myron patrzyl w milczeniu, jak ubrana na czarno postac wylazi z okna na pietrze. A konkretnie – jesli pamiec go nie mylila – z okna sypialni Chada Coldrena.
Witamy!
Skulil sie. Co teraz? Przydalby sie plan. Plan? Swietnie. Ale jaki? Pochwycic typa od razu? Nie. Lepiej pojsc za nim. Mogl doprowadzic do Chada Coldrena. I po sprawie.
Myron zerknal zza krzaka. Postac w czerni zeszla po bialej kratownicy porosnietej bluszczem, z wysokosci metra zeskoczyla na ziemie i natychmiast puscila sie sprintem.
Wspaniale.
Pobiegl za mezczyzna, usilujac trzymac sie jak najdalej od niego. Biegacz nie zwalnial kroku. Trudno bylo scigac go bezglosnie. Myron zachowywal dystans. Nie chcial, zeby tamten go spostrzegl. Poza tym istnialo duze prawdopodobienstwo, ze sprawca przyjechal tu samochodem albo podwiozl go wspolnik. Na pobliskich ulicach ruch byl minimalny. Nie podobna nie uslyszec zapuszczanego silnika.
I co wtedy? – zadal sobie pytanie.
Co, jesli tamten dobiegnie do samochodu? Popedzic do swojego auta? To na nic. Pobiec za jego wozem? Bez sensu. Co robic?
Dobre pytanie.
Pozalowal, ze nie ma z nim Wina.
Ubrany na czarno mezczyzna biegl, biegl, biegl. Myron zaczal lapczywie lykac powietrze. Kogo gonil, na mily Bog?! Zlotego medaliste w maratonie?! Czterysta metrow dalej biegacz skrecil w prawo i zniknal mu z oczu. Zrobil to tak nagle, ze Myron zadal sobie pytanie, czy tamten go spostrzegl. Niemozliwe. Mysliwy byl za daleko, a zwierzyna nie miala powodu ogladac sie za siebie.
Sprobowal troche przyspieszyc, ale zwirowa droga wykluczala cichy bieg. Musial jednak nadrobic dystans. Biegnac na samych koniuszkach palcow, niczym Baryszhikow gnany dyzenteria, modlil sie, by nikt go nie zobaczyl.
Dotarl do zakretu. Ulica nazywala sie Green Acres Road. W glowie, jak za nacisnieciem guzikow szafy grajacej, rozbrzmiala mu melodia piosenki ze starego serialu telewizyjnego. Nie mogl jej sie pozbyc. Eddie Albert jezdzil na traktorze. Eva Gabor otwierala pudla w apartamencie na Manhattanie. Sam Drucker machal reka zza kontuaru swojego wielobranzowego sklepu. Pan Haney naciagal szelki kciukami. Wieprzek Arnold chrzakal.
Przeklete parne powietrze!
Skrecil w prawo i spojrzal przed siebie.
Nic.
Green Acres to slepa uliczka, przy ktorej stalo moze z piec domow na krzyz. Zapewne wspanialych. Po obu stronach zaulka biegly bowiem sciany gestych, wynioslych krzewow (znowu krzewy!). Wjazdow strzegly bramy otwierane pilotami lub po wystukaniu odpowiedniego szyfru na domofonie. Myron zatrzymal sie i spojrzal w glab uliczki.
Gdzie sie podzial zbieg?
Zniknal bez sladu. Myron poczul, ze przyspiesza mu puls. Jedyna droga ucieczki wiodla przez las pomiedzy rezydencjami. Pewnie pobiegl tamtedy – oczywiscie, jezeli probowal uciec, a nie zaszyc sie w zaroslach. Mimo wszystko mogl zauwazyc, ze jest scigany. A jesli skryl sie i przyczail? Ukrylby zaatakowac przesladowce?
Malo pocieszajace mysli.
Co teraz?
Myron zlizal pot z gornej wargi. W ustach mial potwornie sucho. Niemalze slyszal, jak sie poci.
Wez sie w garsc, rozkazal sobie. Masz ponad metr dziewiecdziesiat wzrostu i wazysz sto kilo. Chlop jak dab. Jestes wlascicielem czarnego pasa taekwondo i dobrze wyszkolonym fajterem. Odeprzesz kazdy atak.
Pod warunkiem, ze napastnik nie jest uzbrojony.
Nie ma sie co czarowac. Wyszkolenie bojowe i doswiadczenie pomagaly, ale nikogo nie czynily kuloodpornym. Nawet Wina. Oczywiscie Win nie bylby taki glupi, zeby wpakowac sie w podobna kabale. Myron nosil bron tylko wtedy, gdy uznal to za konieczne. Win natomiast nie rozstawal sie z dwoma (lub wiecej) pistoletami i sztuka bialej broni. Wzor z jego arsenalu powinny brac kraje Trzeciego Swiata.
Co zatem zrobic?
Myron rozejrzal sie na boki, lecz w wysokich, nieprzebytych scianach z krzewow nie znalazl miejsca na kryjowke. Pozostal wiec jedynie las na koncu zaulka. Nieoswietlony, mroczny, gesty, grozny.
Wejsc do niego czy nie wejsc?
I co by to dalo? Nie wiedzial, jak duzy jest ten las ani dokad biegnie, nie wiedzial o nim nic. Szanse na odnalezienie zbiega zdawaly sie minimalne. Mogl co najwyzej liczyc na to, ze tamten schowal sie wsrod drzew, by zaczekac, az przesladowca sie wycofa.
Wycofa? Zabrzmialo to jak plan.
Myron wrocil do wylotu Green Acres. Skrecil w lewo, przeszedl sto jardow i zatrzymal sie za jeszcze jednym