Gapiono sie na nia, ale przywykla do tego. Trzy sekundy pozniej podszedl do niej mezczyzna z dluga kedzierzawa broda, nadziewana resztkami zaschnietego jadla, usmiechnal sie bezzebnie i bez najmniejszej zenady obejrzal ja od stop do glow.
– Mam dluugi gietki jezyk – pochwalil sie.
– To fundnij sobie zeby.
Przepchnela sie obok niego, kierujac w strone baru. Chwile potem doskoczyl do niej typ w kowbojskim kapeluszu. Kowbojski kapelusz w Filadelfii?! Co na tym zdjeciu jest nie tak?!
– Hej, slicznotko, czy my sie nie znamy?
Esperanza skinela glowa.
– Nawijaj tak dalej, to moze wyskocze z ciuszkow – odparla.
Kowboj zapial radosnie, jakby w zyciu nie slyszal nic rownie smiesznego.
– Nie nawijam, malenka, serio… – Wtem zawiesil glos. – Ja cie krece! – wykrzyknal. – To Mala Pocahontas! Indianska Ksiezniczka! Ty jestes Mala Pocahontas, tak? Nie zaprzeczaj, kochanie. To ty! Nie wierze!
Myron pewnie dusil sie w tej chwili ze smiechu.
– Milo cie spotkac – odparla. – Serdeczne dzieki za pamiec.
– Ja piorkuje, Bobby, tylko spojrz. To Mala Pocahontas! Pamietasz? Ta mala seksowna laseczka z WDW.
WDW bylo oczywiscie skrotem od Wspanialych Dam Wrestlingu.
– Skad? – spytal drugi mezczyzna, z oczami rozszerzonymi pijanym szczesciem. – Kurka wodna, masz racje! To ona! Naprawde ona!
– Hej, dzieki za te wspomnienia, panowie, ale…
– Pamietam, jak walczylas z Tatiana Syberyjska Husky. A ty? W morde, niewiele brakowalo, a wybilbym zbytnikiem okno w sypialni.
Postanowila zaszufladkowac te ciekawostke w dziale Szum informacyjny.
Do kontuaru podszedl olbrzymi, przerazajaco wielki barman, chyba zywcem wyjety z rozkladowki „Leather Biker Monthly”. Dlugowlosy, z wielka szrama i wytatuowanymi, wijacymi sie wezami na rekach strzelil oczami w mezczyzn. Puf! Wyparowali. Gdy przeniosl wzrok na Esperanze, odplacila mu rownie groznym spojrzeniem. Zadne nie dalo za wygrana.
– A tys co za jedna, kobieto? – spytal.
– To tak sie teraz pyta, co pije?
– Nie.
Nie przestali mierzyc sie oczami. Barman oparl na kontuarze potezne wytatuowane lapy.
– Jestes za ladna na policjantke. I za ladna, by sie szlajac w tej latrynie – powiedzial.
– Dzieki. A ty jestes…
– Hal. Wlasciciel tej latryny.
– Czesc, Hal.
– Czesc. Czego tu szukasz?
– Koki – odparla.
– Akurat. – Hal pokrecil glowa. – Po koke wpadlabys do Latynowa. Kupila od kogos ze swoich.
Nachylil sie w jej strone. Nic nie mogla poradzic, ze sie zastanawia, czy Hal pasowalby do Wielkiej Cyndi. Cyndi lubila duzych motocyklistow.
– Dosc tych pierdol, kochanie. O co biega? Uznala, ze czas wylozyc kawe na lawe.
– Szukam smiecia imieniem Tito – odparla. – Ksywa Cyc. Chudy, z ogolonym lbem…
– Tak, tak. Moze go znam. Za ile?
– Piecdziesiat.
Hal prychnal szyderczo.
– Mam ci sprzedac klienta za piec dych?
– Stowa.
– Poltorej. Pizdzielec jest mi krewny.
– Stoi – zgodzila sie.
– Pokaz kase.
Esperanza wyjela z portfela banknoty. Hal siegnal po nie, ale cofnela reke.
– Najpierw towar – zazadala.
– Nie wiem, gdzie komaruje. Wpada tu ze swoimi przydupasami co wieczor, oprocz sobot i srod.
– Dlaczego sobot i srod?
– A skad mam wiedziec, kurwa mac? Moze chodza na bingo i sobotnie msze. A moze, kiedy im odwali, wala na wyscigi konia i rycza „Heil, Hitler”. Skad mam wiedziec?!
– A jak nazywa sie naprawde?
– Nie wiem.
– Rozejrzala sie po barze.
– A ktorys z nich wie?
– Nie. Cyc zawsze wpada tu z tymi samymi fiutami i wychodza razem. Z nikim nie gadaja.
– Nie przepadasz za nim.
– Glupi smiec. Jak oni wszyscy. Kutafony, ktore wyzywaja sie na innych za to, ze sami sa mutantami.
– Wiec czemu ich wpuszczasz?
– Bo w przeciwienstwie do nich wiem, ze zyjemy w Stanach Zjednoczonych Ameryki. Mozesz robic, co chcesz. Kazdy jest pozadany. Czarny, bialy, Latynos, zoltek. Nawet takie debilne popaprance.
Niewiele brakowalo, zeby sie usmiechnela. Zdarza sie, ze tolerancje odkrywasz w najmniej spodziewanym miejscu.
– To wszystko? – spytala.
– Wszystko. Jest sobota. Przyjda tu jutro.
– Swietnie. – Esperanza przedarla banknoty na pol.
– Drugie polowki dostaniesz jutro.
Hal zacisnal potezna lape na jej rece. Wzrok mu stwardnial.
– Nie cwaniakuj, laluniu – rzekl wolno. – Prosisz sie o zbiorowy gwalt? Krzykne, a w piec sekund wyladujesz na stole do bilardu. Dawaj poltorej stowki. A kolejna przedrzyj za moje milczenie. Kapujesz?
– Kapuje.
Z sercem bijacym jak szalone wreczyla mu drugie polowki banknotow. Potem zas przedarla sto dolarow i oddala mu polowe.
– A teraz spadaj stad, zlociutka. W podskokach – poradzil. Nie musial jej dwa razy powtarzac.
Rozdzial 20
Nic wiecej dzis nie udalo sie zdzialac. Powrot pod rezydencje Squiresow bylby w najlepszym razie ryzykowny. Myron nie mogl odwiedzic Coldrenow ani sie z nimi skontaktowac, a wizyte u wdowy po Lloydzie Rennarcie z racji poznej pory tez musial przelozyc. A poza tym – co przesadzalo sprawe – czul sie skonany.
Tak wiec spedzil ten wieczor w domku goscinnym z dwojka najblizszych przyjaciol na swiecie. Win, Esperanza i on, w szortach i koszulkach, zanurzeni w puchatych poduszkach zalegali na osobnych kanapach jak zegary z obrazu Dalego. Myron wypil za duzo yoo-hoo, Esperanza za duzo dietetycznej coli, a Win niemal w sam raz lekkiego jasnego piwa Brooklyn (pil wylacznie takie). Na przegryzke mieli precle, chipsy i swiezo dostarczona pizze. Przy zgaszonych swiatlach gapili sie w telewizor z wielkim ekranem. Win nagral niedawno kilka odcinkow Dziwnej pary. Wlasnie ogladali czwarty z kolei. Walorem tego serialu byl, zdaniem Myrona, poziom. Ani jednego slabego epizodu, a o ilu serialach da sie to powiedziec?
Myron ugryzl kes pizzy. Laknal takiego relaksu. Nie spal od wiekow (a scislej od poznania Coldrenow, czyli od wczoraj). Mozg mial zlasowany, nerwy postrzepione jak zuzyta nic do czyszczenia zebow. Przemilo bylo tak siedziec z Winem i Esperanza, niebieskimi od poswiaty z telewizora.
– Nieprawda – sprzeciwil sie Win.
– W zadnym razie – poparla go Esperanza, przelykajac czekoladowe ciasteczko z nadzieniem.