Dobrze przynajmniej, ze pozwalal jej przychodzic z Lisa. Gdyby nie to, w ogole nie moglaby pracowac. No i placil gotowka. Wiedziala, ze w ten sposob unika odprowadzania podatku od wynagrodzenia, ale zarabiala tak malo, ze panstwo nie powinno od tego zbiedniec. Nigdy jeszcze nie wypelniala formularza rocznego zeznania podatkowego, zyla ponizej granicy ubostwa i byla zwolniona z wszelkich podatkow.

Obok, w nosidelku, lezala Lisa. LuAnn poprawila troskliwie kocyk okrywajacy spiaca coreczke. Odstapila jej troche swojego posilku. Mala bardzo dobrze przyswajala normalne jedzenie, ale zasnela, nie dotrwawszy do gotowanej marchewki. LuAnn martwila sie, ze coreczka nie ma tutaj najlepszych warunkow do spania, ze noce spedzane pod kontuarem gwarnego, zadymionego zajazdu dla ciezarowek odbija sie za pare lat na zdrowiu i psychice Lisy. Nadszarpna w niej samoocene i rozbija osobowosc. Czytala o tym w czasopismach i slyszala w telewizji. Nie potrafilaby zliczyc, ile bezsennych nocy kosztowala ja ta koszmarna mysl. A to nie bylo wszystko. Zamartwiala sie, czy jedzenia bedzie zawsze pod dostatkiem, kiedy Lisa przejdzie w koncu na w pelni normalna diete. Nie miala samochodu, suplala zawsze drobne na autobus, chodzila piechota albo biegala po deszczu. A jesli Lisa zlapie jakas chorobe? Co wtedy zrobi LuAnn? A jesli ona sama zachoruje? Kto wtedy zajmie sie Lisa? Nie byla ubezpieczona. Na szczepienia i badania okresowe jezdzila z Lisa do bezplatnej kliniki okregowej, ale sama nie byla u lekarza od ponad dziesieciu lat. Na razie jest mloda, silna i zdrowa, ale to moze sie bardzo szybko zmienic. Nigdy nic nie wiadomo. Omal nie parsknela smiechem, kiedy wyobrazila sobie Duane’a probujacego sprostac obowiazkom mlodego tatusia. Po pieciu minutach ucieklby z krzykiem w las. Ale tak naprawde nie bylo sie z czego smiac.

Kiedy tak patrzyla na otwierajace sie i zamykajace malenkie usteczka, serce zaciazylo jej nagle jak gdyby przygniotla ja polciezarowka stojaca na parkingu przed zajazdem. Coreczka zdana byla tylko na nia, a ona nic nie miala. Co dzien o krok od przepasci, i to coraz krotszy krok. W koncu w nia runie; to tylko kwestia czasu. Przypomnialy jej sie slowa Jacksona. Cykl. Jak jej matka. Jak potem ona. Duane przypominal Benny’ego Tylera pod tyloma wzgledami, ze lepiej nie myslec. Nastepna bedzie Lisa, jej ukochana dziewczynka. Zabilaby albo dala sie zabic, byle tylko uchronic ja przed takim losem. Mowili, ze Ameryka to kraj pelen mozliwosci. Wystarczy otworzyc sobie do nich drzwi. Zapomnieli tylko dac do nich klucz ludziom takim jak LuAnn. A moze wcale nie zapomnieli? Moze tak wlasnie mialo byc. Tak przynajmniej widziala zawsze sprawy, kiedy, jak teraz, popadala w glebsza depresje.

Potrzasnela glowa, zeby odpedzic te mysli, i splotla dlonie. Takie rozwazania nic jej teraz nie pomoga. Siegnela po torebke i wyjela z niej notes. Bardzo ja intrygowalo to, co wyszperala w bibliotece.

Szescioro zwyciezcow loterii. Zaczela od tych, ktorzy wygrali zeszlej jesieni, i doszla az do ostatniego losowania. Wypisala sobie ich nazwiska i charakterystyki. Artykuly ilustrowano fotografiami szczesliwcow. Ich usmiechy zdawaly sie rozciagac na cala szerokosc strony. Poczynajac od konca, byli to: Judy Davis, lat dwadziescia siedem, samotna matka na garnuszku opieki spolecznej, troje maloletnich dzieci; Herman Rudy, lat piecdziesiat osiem, byly kierowca ciezarowki na rencie inwalidzkiej, plik rachunkow za leczenie obrazen odniesionych w wyniku wypadku przy pracy; Wanda Tripp, lat szescdziesiat szesc, wdowa otrzymujaca czterysta dolarow miesiecznie z ubezpieczenia spolecznego; Randy Stith, lat trzydziesci jeden, wdowiec z jednym dzieckiem na utrzymaniu, pracujacy do niedawna jako robotnik przy tasmie montazowej, potem objety redukcja zatrudnienia; Bobbie Jo Reynolds, lat trzydziesci trzy, kelnerka z nowojorskiej restauracji, ktora po odebraniu wygranej powiedziala gazecie, ze rezygnuje ze swojego marzenia o zrobieniu kariery na Broadwayu na rzecz poswiecenia sie malarstwu w poludniowej Francji. I na koniec Raymond Powell, lat czterdziesci cztery, bankrut, ktory mieszkal od niedawna w przytulku dla bezdomnych.

LuAnn odchylila sie na oparcie. „Oraz LuAnn Tyler, lat dwadziescia, samotna matka, biedna jak mysz, bez wyksztalcenia, bez perspektyw, bez przyszlosci”. Pasowalaby jak ulal do tego grona zyciowych rozbitkow.

Cofnela sie tylko o pol roku. Ilu jeszcze takich bylo? Musiala przyznac, ze fascynowaly ja te historie. Ludzie z dna dochodzacy z dnia na dzien do fortuny. Starzy ludzie z nowo zdobytym bogactwem. Male dzieci, przed ktorymi otwiera sie nagle swietlana przyszlosc. Urzeczywistniaja sie marzenia. Jak zywa stanela jej przed oczami twarz Jacksona. „Ktos musi wygrac. Dlaczego nie mialabys to byc ty, LuAnn?” Wabil ja jego spokojny, beznamietny glos. Te dwa zdania tlukly sie po jej glowie jak niecichnace echo. Czula, ze przesuwa sie nad korona wyimaginowanej tamy. Co czeka ja w glebokiej toni po drugiej stronie, pewnosci nie miala. Nieznane przerazalo ja i pociagalo zarazem. Spojrzala na Lise. Nie potrafila odegnac od siebie wizji swojej malutkiej dziewczynki wyrastajacej na kobiete w przyczepie, z ktorej nie ma ucieczki, osaczonej przez mlode wilki.

– Co robisz, slonko?

Zaskoczona LuAnn odwrocila sie gwaltownie i zobaczyla nad soba Beth z pelnymi talerzami w obu rekach.

– Nic takiego – odparla – podliczam tylko caly swoj majatek.

Beth usmiechnela sie i spojrzala wymownie na notes, ktory LuAnn szybko zamknela.

– Nie zapomnij tylko o szarych ludziskach, kiedy juz sie wdrapiesz na sam szczyt, panno LuAnn Tyler. – Beth zachichotala i zonglujac zrecznie talerzami, oddalila sie w kierunku czekajacych konsumentow.

LuAnn usmiechnela sie blado.

– Nie zapomne, Beth. Przysiegam – powiedziala cicho.

ROZDZIAL SIODMY

Byla osma rano tego dnia. LuAnn wysiadla z Lisa z autobusu. Nie byl to przystanek, na ktorym zwykle sie zatrzymywala, ale do przyczepy miala stad niespelna pol godziny drogi piechota, czyli tyle co nic jak na jej mozliwosci. Deszcz ustal, wypogodzilo sie. Niebo bylo intensywnie blekitne, trawa soczyscie zielona. Male stadka ptakow wyspiewywaly hymny pochwalne na czesc wiosny wypierajacej kolejna nudna zime. Gdziekolwiek spojrzec, w promieniach wstajacego slonca budzila sie do zycia przyroda. LuAnn lubila te pore dnia. Uspokajala ja i napelniala nowa nadzieja.

Popatrzyla na lagodnie sfalowane pola, po czym w nastroju powagi i skupienia przeszla powoli pod lukowa brama, na ktorej wisiala spatynowana tabliczka informujaca, ze to Cmentarz Niebianskich Lak. Nogi zaniosly ja same do miejsca szostego w kwaterze dwudziestej pierwszej, sekcji czternastej, znajdujacego sie na szczycie niewielkiego wzgorka, w cieniu dojrzalego derenia, ktory lada dzien zacznie odslaniac swoje unikalne przymioty. Postawila nosidelko z Lisa na kamiennej laweczce obok mogily matki i wziela mala na rece. Uklekla w mokrej od rosy trawie, zmiotla galazki i ziemie z brazowej tabliczki. Matka nie zyla dlugo: zaledwie trzydziesci siedem lat. Niby niewiele, ale z tego, co wiedziala LuAnn, dla Joy Tyler byla to cala wiecznosc. Zycie z Bennym Tylerem do uslanych rozami nie nalezalo i – LuAnn nie miala juz co do tego watpliwosci – przyspieszylo zejscie matki z tego swiata.

– Pamietasz, Liso? Tu lezy twoja babcia. Nie odwiedzalysmy jej ostatnio, bo byla brzydka pogoda. Ale mamy juz wiosne i pora na wizyte. – LuAnn pokazala palcem. – O, tutaj. Spi, ale kiedy przychodzimy, to jakby sie budzila. Nie moze z nami zwyczajnie porozmawiac, ale kiedy zamkniesz mocno oczka jak maly ptaszek i dobrze, bardzo dobrze nastawisz uszka, uslyszysz ja. Mowi ci, ze nad toba czuwa.

LuAnn podniosla sie z kleczek i przysiadla na kamiennej laweczce, sadzajac sobie na kolanach opatulona cieplo Lise. Mala byla jeszcze zaspana; zawsze powoli sie wybudzala, ale kiedy juz wrocila ze swiata snow, mogla gaworzyc i dokazywac przez kilka godzin bez przerwy. Na cmentarzu nie bylo zywego ducha, jesli nie liczyc robotnika strzygacego trawnik kosiarka, ale ten byl tak daleko, ze warkot kosiarki do LuAnn nie docieral. Szosa biegnaca obok cmentarza z rzadka przejezdzal jakis samochod. W kojacej ciszy LuAnn zamknela mocno oczy jak maly ptaszek i wytezyla sluch.

Przy kolacji podjela decyzje, ze zaraz po zakonczeniu pracy zadzwoni do Jacksona. Powiedzial jej, ze moze go lapac o kazdej porze dnia i nocy, spodziewala sie wiec, ze mimo tak

Вы читаете Wygrana
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату