wczesnej godziny odbierze po pierwszym dzwonku. Przyjecie propozycji wydawalo jej sie teraz najprostsza rzecza pod sloncem. I najrozsadniejsza. Przyszla jej kolej. Po dwudziestu zdajacych sie rozciagac w nieskonczonosc latach szarej wegetacji, rozczarowan i beznadziei bogowie wreszcie sie do niej usmiechneli. Z miliardow wybrali wlasnie ja, LuAnn Tyler. Taka szansa juz sie nie powtorzy, tego byla pewna. Pewna tez byla, ze ludzie, o ktorych przeczytala w gazecie, rowniez wykonali taki telefon. Nie slyszala, zeby popadli przez to potem w jakies klopoty. Taka wiesc szybko by sie rozniosla, zwlaszcza tutaj, gdzie wszyscy grali na loterii, upatrujac w niej jedynej szansy wyrwania sie z biedy. Jednak gdzies miedzy kolacja a koncem zmiany jakis glos wewnetrzny zaczal jej doradzac, by przed siegnieciem po sluchawke zwrocic sie do kogos o rade. Przychodzila tu czesto, zeby porozmawiac, polozyc na grobie bukiecik zerwanych po drodze polnych kwiatow, uporzadkowac miejsce ostatniego spoczynku matki. Nieraz juz odnosila wrazenie, ze naprawde porozumiewa sie z matka. Nie, nie slyszala nigdy zadnych glosow; byl to raczej kontakt na poziomie odczuc, nastrojow. Ogarnialy ja tu czasem euforia albo gleboki smutek, i w koncu doszla do wniosku, ze to matka stara sie do niej w ten sposob przemawiac, wsaczajac swoje opinie w rozmaitych sprawach wprost do umyslu corki. Lekarze uznaliby ja pewnie za niespelna rozumu, ale ona wiedziala swoje.
Dzisiaj tez miala nadzieje, ze cos tu do niej przemowi, doradzi, co ma robic. Matka dobrze ja wychowala. Lu Ann, zanim nie zwiazala sie z Duane’em, ani razu nie sklamala. Potem zwyczaj mijania sie czasami z prawda przyszedl sam; byl nieodlaczna czescia walki o przetrwanie. Ale nigdy niczego nie ukradla, nigdy, o ile pamietala, nie zrobila niczego zlego. Zachowala przez te lata godnosc i szacunek dla samej siebie, i bylo jej z tym dobrze. Lzej jej sie wstawalo z ta swiadomoscia co rano i stawialo czolo nastepnemu dniu, choc ten nie niosl nadziei wiekszej niz poprzedni, a nastepny tez nie zapowiadal sie lepiej.
Jednak dzisiaj nic sie nie dzialo. Halasliwa kosiarka do trawy byla coraz blizej, wzmagal sie ruch na szosie. Otworzyla oczy i westchnela. Cos bylo nie tak. Najwyrazniej matka akurat dzisiaj postanowila zrobic sobie wolne. Wstala, zeby odejsc, i nagle tknelo ja jakies przeczucie. Niczego takiego do tej pory nie doswiadczyla. Pobiegla automatycznie wzrokiem ku innemu sektorowi cmentarza, ku innej kwaterze odleglej o jakies piecset jardow. Cos ja tam ciagnelo i dobrze wiedziala, co to bylo. Z szeroko otwartymi oczami ruszyla waska, wijaca sie asfaltowa alejka. Nogi niosly ja same. Cos kazalo jej tulic mocno do piersi Lise, podszeptujac, ze jesli tego nie zrobi, mala wyrwie jej niewidzialna sila, ktora wabi ja do swego epicentrum. Kiedy zblizala sie do tamtego miejsca, niebo strasznie pociemnialo. Scichlo warczenie kosiarki, szosa przestaly przejezdzac samochody. Tylko wiatr zawodzil nad trawa i wsrod nagrobkow, rozwiewajac jej wlosy.
W koncu zatrzymala sie i spojrzala w dol. Tabliczka z brazu podobna do tej z mogily matki, takie samo nazwisko: Benjamin Herbert Tyler. Nie byla tutaj od smierci ojca. Kurczowo sciskala reke matki na jego pogrzebie, zadna z nich nie czula zalu, markowaly jednak stosowne emocje na uzytek przyjaciol i rodziny zmarlego. Jak to sie czesto dziwnie na tym swiecie uklada, Benny Tyler cieszyl sie w okolicy ogromna popularnoscia, bo byl wielkoduszny i serdeczny dla wszystkich z wyjatkiem swoich najblizszych. Na widok jego nazwiska wyrytego w metalu wstrzymala oddech. Wydalo jej sie, ze to tamta tabliczka na drzwiach biura, a ona zostanie do niego zaraz wepchnieta i stanie z tym czlowiekiem oko w oko. Zaczela sie cofac od tego splachetka zapadnietej ziemi i nagle splynelo na nia owo silne odczucie, ktorego prozno wyczekiwala nad mogila matki. I to wlasnie tutaj. Niemal widziala klaczki mglistego calunu falujacego nad grobem niczym pajeczyna na wietrze.
Odwrocila sie i rzucila do ucieczki. Nawet z Lisa na reku pedzila z predkoscia, jakiej moglby jej pozazdroscic niejeden olimpijczyk. Nie zwalniajac, porwala w przelocie z lawki przy mogile matki nosidelko Lisy i wypadla za cmentarna brame. Nie zamykala mocno oczu jak maly ptaszek. Nawet zanadto nie wytezala sluchu. A mimo to niesmiertelny glos Benny’ego Tylera wzniosl sie z czelusci, ktorych glebi wolala nie kontemplowac, i dotarl do uszu jego jedynego dziecka.
„Bierz te forse, mala. Chrzan wszystkich i wszystko i bierz ja, tatus ci to mowi. Posluchaj mojej rady. Rusz tym swoim krotkim rozumkiem. Oprocz ciala nie masz nic. Nic! Czy ja cie kiedys oklamalem, laleczko? Bierz, cholera, te forse, bierz ja, ty tepa suko! Tatus cie kocha. Zrob to dla Duzego Tatusia. Przeciez sama tego chcesz”.
Mezczyzna od kosiarki zatrzymal sie, zeby popatrzec za kobieta pedzaca pod bezchmurnym niebem, ktore az sie prosilo o utrwalenie na fotografii. Ruch na szosie wzmogl sie znacznie. Powrocily wszystkie odglosy zycia, ktore tak niewytlumaczalnie ucichly dla LuAnn na tych kilka chwil.
Mezczyzna spojrzal – na grob, od ktorego uciekala kobieta. Niektorzy i w bialy dzien zobacza na cmentarzu ducha – pomyslal. Powrocil do koszenia.
LuAnn nie bylo juz widac.
Kobieta z dzieckiem w nosidelku biegla z wiatrem w zawody dluga gruntowa droga. Slonce przedzierajace sie przez listowie przygrzewalo mocno. Pot zalewal jej oczy. Sadzila dlugimi susami mechanicznymi w swej precyzji, a jednoczesnie cudownie zwierzecymi w swojej gracji. W szkole byla najlepsza biegaczka. Pod wzgledem szybkosci bila nawet na glowe wiekszosc chlopcow z druzyny futbolowej.
– Dar bozy, wrodzony talent lekkoatletyczny – powtarzal jej nauczyciel gimnastyki z siodmej klasy.
Co miala poczac z tym darem, nikt jej nigdy nie powiedzial. Dla trzynastoletniej dziewczynki z cialem kobiety oznaczalo to, ze jesli nie potrafi wybic amorow z glowy probujacemu ja obmacywac chlopakowi, to przynajmniej bedzie mogla mu uciec.
Teraz rozsadzalo jej pluca. Bala sie, ze przekreci sie zaraz na atak serca, jak ojciec. Moze jego przodkowie byli obciazeni jakas dziedziczna wada, ktora czekala tylko na okazje, by sie uaktywnic i usmiercic kolejna ofiare z rodu Tylerow. Zwolnila. Lisa darla sie wnieboglosy i LuAnn w koncu sie zatrzymala. Wziela coreczke na rece i chodzac w kolko w gestym cieniu drzew, szeptala jej do malego rozowego uszka uspokajajace slowa, dopoki dziecko nie przestalo plakac.
Reszte drogi do domu pokonala juz normalnym krokiem. Slowa Benny’ego Tylera pomogly jej podjac ostateczna decyzje. Wroci teraz do przyczepy, spakuje, co sie da, ze swoich rzeczy, a po reszte kogos przysle. Zatrzyma sie na jakis czas u Beth. Beth dawno juz jej to proponowala. Mieszkala w starej ruderze, ale bylo tam duzo pokoi, a od smierci meza za jedyne towarzystwo miala dwa koty jeszcze bardziej od niej szurniete, jak sie zarzekala. Jesli nie da sie inaczej, LuAnn bedzie chodzila do szkoly z Lisa, ale musi skonczyc podstawowke. Potem zrobi moze jeszcze pare klas college’u spolecznego. Skoro Johnny Jarvis to potrafil, to i jej sie uda. A pan Jackson moze sobie szukac kogos innego, kto „z pocalowaniem reki” zajmie jej miejsce. Wszystkie te rozwiazania zyciowych dylematow nasuwaly sie teraz tak szybko, ze z opanowujacej ja ulgi glowa omal nie oderwala sie jej od ramion. Matka przemawiala do niej moze ogrodkami, ale ogolnie rzecz biorac, magia dzialala.
– Nie zapominaj o tych, ktorzy odeszli, Liso – wyszeptala do coreczki. – Nigdy nic nie wiadomo.
Zblizajac sie do przyczepy, LuAnn zwolnila kroku. Duane spal wczoraj na pieniadzach. Ciekawe, ile mu jeszcze z nich zostalo. Majac w kieszeni chocby pare dolcow, rwal sie zaraz do stawiania w Squat and Gobble komu popadnie. Bog jeden wie, co zdazyl juz zrobic z forsa, ktora znalazla pod materacem. Wolala nie dociekac, skad ja wzial. Dla niej byl to tylko jeszcze jeden powod, zeby wynosic sie stad w diably.
Kiedy wychodzila zza zakretu, z drzew poderwalo sie stado wron. Az podskoczyla. Poslala ptakom gniewne spojrzenie, ale szla dalej. Zblizajac sie do przyczepy, zatrzymala sie jak wryta. Przed wejsciem stal samochod. Duzy, szeroki, lsniacy czarny kabriolet z bialymi burtami i z duzym chromowanym ornamentem na masce przedstawiajacym chyba kobiete w trakcie jakiegos wyuzdanego aktu seksualnego. Przynajmniej tak to wygladalo z daleka. Duane jezdzil zdezelowana polciezarowka Forda, ktora ostatnio zajal komornik. Zaden z kolesiow Duane’a nie mial takiej odlotowej gabloty. Co tu sie, u licha, wyprawia?! Czyzby Duane zdumial do reszty i kupil sobie taka landare?! Podkradla sie do wozu i raz po raz zerkajac czujnie na przyczepe, obejrzala go z bliska. Siedzenia obite byly biala skora z burgundowymi tloczeniami. Samochod byl w srodku nieskazitelnie czysty, promienie slonca odbijajace sie od wypucowanego zegara wbudowanego w deske rozdzielcza wprost oslepialy. Na przednich ani tylnych siedzeniach nie lezalo nic, co pomogloby zidentyfikowac wlasciciela. W stacyjce tkwily kluczyki z breloczkiem w postaci miniaturowej puszki budweissera. W specjalnym