Samolot mknacy swoim korytarzem powietrznym ku Europie byl juz gdzies nad Nowa Szkocja.
Nie odleciala nim sama; Charlie polecial z nia. Jackson, rozstawszy sie z LuAnn, nie opuscil lotniska. Widzial wsiadajacego do samolotu Charliego, ktory nawet nie podejrzewal, ze z odleglosci kilku stop obserwuje go pracodawca. Ten uklad moze mimo wszystko okazac sie korzystny – pomyslal Jackson. Mial co do LuAnn watpliwosci, powazne watpliwosci. Ukrywala przed nim informacje, co zazwyczaj traktowal jako niewybaczalny grzech. Udalo mu sie zazegnac powazny problem, eliminujac Romanella, i musial przyznac, ze do powstania tego problemu po czesci sam sie przyczynil. Mimo wszystko to on wynajal Romanella do zabicia swojej wybranki, gdyby ta odrzucila propozycje. Jednak nigdy dotad nie wspolpracowal ze zwyciezczynia scigana przez policje. Zachowa sie tak, jak robil zawsze, gdy zanosilo sie na ewentualna katastrofe: bedzie spokojnie obserwowal, co z tego wyniknie. Jesli wszystko pojdzie jak po masle, nie zrobi nic. Jednak przy najmniejszej oznace nadciagajacych klopotow przedsiewezmie natychmiastowe i zdecydowane kroki. A wiec moze i dobrze bedzie miec przy niej Charliego. LuAnn byla inna od swoich poprzednikow, to pewne.
Jackson, kustykajac boczna ulica, postawil kolnierz plaszcza. Nowy Jork po zmroku i w deszczu ani troche go nie przerazal. Byl po zeby uzbrojony i mial do perfekcji opanowane liczne sposoby pozbawiania zycia wszystkiego, co oddycha. Kazdy, kto upatrzylby sobie tego staruszka na latwy cel napasci, gorzko odpokutowalby swoj blad. Jackson nie palal zadza mordu. Zabijanie bylo czasami konieczne, ale nie sprawialo mu przyjemnosci. Jego zdaniem usprawiedliwiala je tylko walka o pieniadze lub wladze, najlepiej zas o jedno i drugie. Mial o wiele lepsze rzeczy do zrobienia, niz parac sie mordem bez potrzeby.
Ponownie spojrzal w niebo. Kropelki deszczu poplynely po lateksowych faldach jego twarzy. Zlizal je. Byly zimne w dotyku, przyjemnie chlodzily prawdziwa skore. Krzyzyk na droge wam obojgu – mruknal i usmiechnal sie.
I niech Bog ma was w swojej opiece, jesli mnie zdradzicie.
Ruszyl dalej ulica, myslac intensywnie i pogwizdujac pod nosem. Najwyzsza pora zajac sie obmyslaniem taktyki, jaka zastosuje wobec przyszlomiesiecznego zwyciezcy.
CZESC DRUGA
Dziesiec lat pozniej
ROZDZIAL OSIEMNASTY
Maly prywatny odrzutowiec wyladowal na lotnisku Charlottesville- Albemarle i pokolowal na stanowisko postojowe, gdzie na jego pasazerow czekala limuzyna. Dochodzila dziesiata wieczorem i lotnisko bylo juz wlasciwie zamkniete dla ruchu. Gulfstreama V przyjeto tego dnia jako ostatnia maszyne. Z samolotu wysiadly trzy osoby. Szybko zajely miejsca w limuzynie i ta natychmiast ruszyla. Po paru minutach sunela juz droga Dwudziesta Dziewiata na poludnie.
Znalazlszy sie w samochodzie, LuAnn zdjela ciemne okulary, oparla sie wygodnie i otoczyla ramieniem pokladajaca sie ze zmeczenia dziewczynke. Odetchnela gleboko. Nareszcie w domu. Nareszcie z powrotem w Stanach Zjednoczonych. Planowala to od lat. Ostatnio nie myslala o niczym innym. Zerknela na siedzacego tylem do kierunku jazdy mezczyzne. Charlie, wybijajac grubymi palcami jakis rytm na samochodowej szybie, patrzyl w przestrzen. Wygladal na zatroskanego i byl zatroskany, jednak przechwyciwszy spojrzenie LuAnn, zdobyl sie na pokrzepiajacy usmiech. Przez ostatnie dziesiec lat staral sie glownie podtrzymywac ja na duchu.
Przestal bebnic w szybe, splotl dlonie i popatrzyl z ukosa na LuAnn.
– Boisz sie? – zapytal.
Kiwnela glowa i spuscila wzrok na dziesiecioletnia Lise, ktora zaraz po zajeciu miejsca w wozie zlozyla glowe na kolanach matki i zapadla w gleboki sen. Mieli za soba dluga i wyczerpujaca podroz.
– A ty? – odpowiedziala pytaniem.
Wzruszyl poteznymi barami.
– Przygotowalismy sie najlepiej, jak bylo mozna. Wiedzielismy, co ryzykujemy. Klamka zapadla. – Usmiechnal sie znowu, tym razem szerzej. – Bedzie dobrze.
Tez sie usmiechnela. Oczy miala podkrazone, ciazyly jej powieki. Wiele wspolnie przeszli przez ostatnia dekade. Gdyby ktos jej powiedzial, ze juz nigdy nie wsiadzie do zadnego samolotu, nigdy nie przejdzie przez kontrole celna, nigdy nie bedzie zmuszona przypominac sobie, w jakim kraju aktualnie sie znajduje, na jakiej obcej mowie ma sobie dzisiaj lamac jezyk, wcale by sie nie zmartwila. A co do podrozowania, to juz do konca zycia w zupelnosci wystarczylyby jej piesze wedrowki do skrzynki pocztowej po listy albo wypady samochodem do najblizszego centrum handlowego po zakupy. Boze, gdyby to bylo takie proste! Skrzywila sie lekko i zaczela sobie machinalnie masowac skronie.
Charlie wiedzial, co to oznacza. Przez te lata nauczyl sie rozpoznawac subtelne zewnetrzne objawy targajacych nia emocji. Dluzsza chwile przygladal sie Lisie. Upewniwszy sie, ze dziewczynka rzeczywiscie spi, odpial pas bezpieczenstwa, przesiadl sie na kanape obok LuAnn i powiedzial cicho:
– On nie wie, ze wrocilismy. To znaczy Jackson.
– To nie jest wcale takie pewne, Charlie. Boze, sama nie wiem, czego boje sie wiecej: policji czy jego. Nie, sklamalabym. Zdecydowanie jego. Po stokroc wole policje. Zakazal mi tu wracac. Kiedykolwiek. A ja zlamalam ten zakaz. Wszyscy go zlamalismy.
Charlie przykryl reka jej dlonie i silac sie na beztroski ton, kontynuowal:
– Myslisz, ze zostawilby nas do tej pory w spokoju, gdyby wiedzial? Wybralismy najbardziej okrezna trase, jaka mozna sobie wyobrazic. Piec samolotow, pociag, cztery kraje. Przezygzakowalismy pol swiata. On nie ma pojecia, ze tu jestesmy. I wiesz co? Nawet gdyby sie dowiedzial, machnalby reka. To juz przeciez dziesiec lat. Umowa wygasla. Czemu dalej mialoby mu na tym zalezec?
– A czemu on robi to wszystko, co robi? No, powiedz. Cos w tym musi byc.
Charlie westchnal, rozpial marynarke i opadl na oparcie tylnej kanapy.
LuAnn odwrocila sie do niego i poglaskala czule po ramieniu.
– Wrocilismy. Masz racje, podjelismy decyzje i klamka zapadla. Nie chce bynajmniej obwieszczac calemu swiatu, ze znowu tu jestem. Bedziemy wiedli spokojne, ciche zycie.
– We wzglednym luksusie. Ogladalas ten dom na zdjeciach.
LuAnn kiwnela glowa.
– Piekny jest.
– To stara posiadlosc. Prawie trzysta akrow. Z tego blisko sto to otwarty, lagodnie sfalowany teren. Tak napisali w broszurze. Wychowywalem sie w Nowym Jorku i nigdy nie widzialem tyle zielonej trawy naraz. Piekny Piemont przeniesiony do Wirginii, tak zachwalal mi te okolice posrednik, z ktorym szukalem tutaj odpowiedniego domu. A ten byl najladniejszy ze wszystkich, jakie ogladalem. Co prawda sporo pracy trzeba bylo wlozyc, zeby go doprowadzic do stanu uzywalnosci, ale znalazlem fachowcow, architektow i roznych takich, ktorzy sie tym zajeli. Pelno tam przybudowek, jest strozowka, stajnia z boksami na trzy konie, dwa wolno stojace pawilony goscinne, oba puste; raczej nie bedziemy ich nikomu podnajmowac. Ale wszystkie te duze posiadlosci tak wygladaja. Jest tez basen. Lisa bedzie zachwycona. Mnostwo miejsca na kort tenisowy. I w ogole. A naokolo gesty las. Istna palisada z zywych drzew. Zaczalem sie tez rozgladac za firma,