ktora postawilaby ogrodzenie z brama od strony drogi. Wlasciwie to ono juz powinno stac.
– Mowisz, jakbys calymi dniami proznowal. I tak zbyt wieloma sprawami sie zajmujesz.
– Nie narzekam. Lubie to.
– I w akcie wlasnosci nie wymienia sie mojego nazwiska?
– O Catherine Savage nie ma nigdzie wzmianki. Kontrakt na wykonanie robot i protokol odbioru podpisywal podstawiony gosc. Akt wlasnosci wystawiony zostal na firme, ktora zalozylem. Nie ma sily, zeby ktos sobie ciebie z tym skojarzyl.
– Najchetniej znowu zmienilabym nazwisko, tak na wszelki wypadek, zeby zatrzec za soba wszelki slad.
– Dobrze by bylo, tylko ze w tym zastepczym zyciorysie, ktory on ci wymyslil i ktorym zatkalismy gebe urzedowi podatkowemu, wystepujesz jako Catherine Savage. Jest dostatecznie skomplikowany i lepiej nie dodawac do niego jeszcze jednej komplikacji. Rany, zebys wiedziala, jak trudno bylo zalatwic akt zgonu twojego rzekomo zmarlego meza!
– Wiem. – Westchnela ciezko.
Zerknal na nia z ukosa.
– Slyszalem, ze w Charlottesville mieszka mnostwo slawnych i bogatych ludzi. Czy dlatego tu wlasnie postanowilas sie osiedlic? Sadzisz, ze mozesz tu sobie zyc jak pustelnica i nikt nie zwroci na to uwagi?
– To jeden z dwoch powodow.
– A ten drugi?
– Moja matka tu sie urodzila – powiedziala Lu Ann, znizajac glos i sunac palcem po skraju spodnicy. – Byla tu szczesliwa, tak mi przynajmniej mowila. A w bogactwo wcale nie oplywala. – Zamilkla, wpatrzona w przestrzen. Otrzasnela sie po chwili z zadumy i rumieniac sie, spojrzala na Charliego. – Moze udzieli nam sie troche tego szczescia, jak myslisz?
– Mysle, ze dopoki jestem z toba i z ta mala – odparl, gladzac Lise delikatnie po policzku – jestem szczesliwym czlowiekiem.
– Zapisales ja do tej prywatnej szkoly?
Charlie kiwnal glowa.
– Do St. Anne’s-Belfield. Bardzo ekskluzywna, malo uczniow w klasach. Ale przeciez Lisa jest nad wiek rozgarnieta. Mowi paroma jezykami, zjezdzila caly swiat. Robila juz rzeczy, ktorych niektorzy dorosli nie zrobia do konca zycia.
– Sama nie wiem, moze trzeba jej bylo zalatwic prywatnego nauczyciela.
– Daj spokoj, Lu Ann, od urodzenia wiedzie takie samotnicze zycie. Ona musi przebywac wsrod innych dzieci. To jej dobrze zrobi. Tobie tez. Nie mozecie byc wciaz ze soba.
LuAnn usmiechnela sie do niego przekornie.
– Czy nasze towarzystwo nie przyprawia cie czasem o klaustrofobie, Charlie?
– Zebys wiedziala. Zamierzam teraz wracac pozno do domu. Moze nawet znajde sobie jakies hobby, na przyklad golfa albo cos w tym rodzaju. – Usmiechnal sie do LuAnn na znak, ze tylko zartuje.
– To bylo dziesiec dobrych lat, prawda? – W jej glosie pobrzmiewal niepokoj.
– Nie zamienilbym ich na nic – zapewnil.
Miejmy nadzieje, ze o nastepnych dziesieciu tez bedzie mozna to powiedziec – pomyslala LuAnn. Polozyla glowe na jego ramieniu. Patrzac przed laty na panorame Nowego Jorku, kipiala z podniecenia, uswiadamiajac sobie, ile dobrego moze zrobic, dysponujac wygranymi pieniedzmi. Obiecala sobie, ze tak wlasnie je wykorzysta, i dotrzymala obietnicy. Jednak w zyciu osobistym owe cudowne marzenia sie nie ziscily. Ostatnie dziesiec lat byly dla niej dobre tylko pod warunkiem, ze definicja dobra jest zycie na walizkach, przepelnione obawa przed zdemaskowaniem i napadami poczucia winy przy regulowaniu kazdej platnosci pieniedzmi, w ktorych posiadanie w tak podejrzany sposob weszla. Slyszala nieraz, ze ludzie bardzo bogaci z rozmaitych powodow nigdy nie sa szczesliwi. Dorastajac w biedzie, nie wierzyla w to, sadzila, ze mowia tak ci, ktorzy zazdroszcza zamoznym. Teraz wiedziala, ze to prawda, przynajmniej w jej wypadku.
Przymknela oczy i sprobowala zasnac. Musi byc wypoczeta. Niedlugo rozpocznie swoje nastepne nowe zycie.
ROZDZIAL DZIEWIETNASTY
Thomas Donovan siedzial w tetniacym zyciem pomieszczeniu dla redaktorow gazety „Washington Tribune” i wpatrywal sie w ekran monitora. Wsrod nagrod dziennikarskich, przyznanych mu przez liczne szacowne gremia i wyeksponowanych na scianach oraz polkach jego ciasnego boksu, poczesne miejsce zajmowal Pulitzer, ktorego dostal przed trzydziestka. Donovan przekroczyl juz piecdziesiatke, ale nadal tryskal mlodziencza energia i zapalem. Jak wiekszosc dziennikarzy interwencyjnych, patrzyl na sprawy tego swiata z silna doza cynizmu, chocby dlatego, ze znal go od najgorszych stron. Tematem artykulu, nad ktorym teraz pracowal, czul sie wielce zniesmaczony.
Zerkal wlasnie do notatek, kiedy na jego biurko padl czyjs cien.
– Pan Donovan?
Dziennikarz podniosl wzrok na mlodzienca z dzialu pocztowego.
– Tak?
– To dla pana. Wlasnie przyszlo. Chyba jakies zamowione materialy.
Donovan podziekowal i nie kryjac niecierpliwosci, rozerwal koperte.
Artykul o loterii, ktory pisal, mial w sobie potezny ladunek wybuchowy. Zebral juz do niego sporo materialu faktograficznego. Loteria krajowa przynosila miliardy dolarow zysku rocznie i suma ta rosla co roku o ponad dwadziescia procent. Polowe ze sciagnietych w ten sposob pieniedzy przeznaczano na nagrode, jakies dziesiec procent szlo na place dla agentow i inne koszty manipulacyjne, pozostale zas czterdziesci procent rzad zatrzymywal jako czysty zysk. Za takie pieniadze wiekszosc firm gotowa byla zabic. Od lat trwaly spory, czy loteria nie jest aby ukrytym podatkiem nalozonym na najubozszych. Rzad utrzymywal, ze badania demograficzne nie wykazuja, by najubozsi wydawali na gre znaczaca czesc swoich dochodow. Takie argumenty do Donovana nie przemawialy. Wiedzial na pewno, ze miliony osob grajacych w loterie zyja na granicy ubostwa, ze kupuja sobie te iluzje poprawy egzystencji za renty z ubezpieczenia spolecznego, za talony zywnosciowe, za wszystko, co tylko mozna spieniezyc, chociaz szanse na wygrana sa tak mikroskopijne, ze zakrawaja na farse. Z tym ze w reklamach loterii rzad, okreslajac te szanse, z premedytacja wprowadzal ludzi w blad. Ale to nie wszystko. Donovan odkryl cos zastanawiajacego. Mianowicie siedemdziesiat piec procent zwyciezcow z kazdego roku oglaszalo po niedlugim czasie bankructwo. Czyli bankrutowalo dziewieciu z dwunastu zwyciezcow za dany rok. Donovan podejrzewal, ze to w glownej mierze skutek dzialalnosci rozmaitych oszukanczych funduszow powierniczych i innych podstepnych, wyrafinowanych organizacji, ktore jak sepy dopadaly tych ludzi i oskubywaly ich praktycznie do czysta. Nieszczesnych nuworyszow bombardowaly tez bez ustanku telefonami i nachodzily organizacje charytatywne. Dostawcy wszelkiego rodzaju sybaryckich dobr potrafili im wcisnac kazdy chlam, nazywajac swoje towary pozycjami, ktore szanujacy sie nowobogacki musi posiadac, i zdzierajac za rzekoma fatyge olbrzymi procent narzutu. Na tym sie nie konczylo. Nagle zdobyty majatek rozbijal rodziny i niszczyl dlugoletnie przyjaznie, poniewaz chciwosc brala najczesciej gore nad wszystkimi racjonalnymi emocjami.
Zdaniem Donovana do tych finansowych krachow w rownej mierze przyczynial sie rzad. Przed dwunastoma laty w celu przyciagniecia wiekszej liczby graczy wprowadzono zasade