– Chce rozmawiac, Babcock – powtorzyl Dawid ochryplym glosem.
– A ja nie – odparl lodowatym tonem Harry Babcock. – Stosuje sie do przepisow, a jesli chcesz wiedziec, to tacy jak ty rzeczywiscie sa od nas natychmiast odsuwani. Nigdy nie pytam dlaczego. Sytuacja sie zmienia, wszystko sie zmienia.
– „Meduza”! – syknal Dawid. – Skoro nie chcesz rozmawiac o mnie, porozmawiajmy o „Meduzie”!
Tym razem milczenie trwalo znacznie dluzej niz poprzednio, a kiedy Babcock ponownie sie odezwal, jego glos kojarzyl sie z gigantycznym soplem lodu:
– Ten telefon jest zupelnie czysty, Webb, wiec powiem ci to, co chce powiedziec. Rok temu o malo nie zostales zlikwidowany, co byloby powaznym bledem i wszyscy bysmy cie szczerze oplakiwali, ale jesli zaczniesz zbyt mocno szarpac za sznurki, jutro nikt nie uroni lzy nad twoim grobem. Oczywiscie z wyjatkiem twojej zony.
– Ty sukinsynu! Ona zniknela! Zostala porwana, a wy, bandyci, do tego dopusciliscie!
– Nie wiem, o czym mowisz.
– Moi ochroniarze! Zostali wycofani, wszyscy co do jednego, i wtedy ja porwano! Musze znac odpowiedz, Babcock, albo wszystko rozpieprze w drobny mak! Zrobisz dokladnie to, co ci powiem, bo jak nie, to ludzie beda plakac nie nad jednym grobem, ale nad wieloma – wszyscy, wasze zony, matki i dzieci! Pamietaj, ze rozmawiasz z Jasonem Bourne'em!
– Pamietam tylko tyle, ze jestes kompletnym szalencem. Po tym, co powiedziales, nie pozostaje nam nic innego, jak wyslac do ciebie paru ludzi. W stylu dawnej „Meduzy”.
Nagle rozmowe przerwal donosny, swidrujacy w uszach gwizd, zmuszajac Dawida do raptownego odsuniecia sluchawki, a nastepnie rozlegl sie spokojny, opanowany glos:
– Mozecie mowic, Colorado.
Webb powoli zblizyl sluchawke do ucha.
– Czy to Jason Bourne? – zapytal meski, arystokratyczny glos.
– Nazywam sie Dawid Webb.
– Wiem o tym. Ale jest pan takze Jasonem Bourne'em.
– Bylem – odparl Dawid, ogarniety dziwnym, trudnym do okreslenia przeczuciem.
– Subtelne granice osobowosci latwo sie zacieraja, panie Webb. Szczegolnie, jesli ktos ma za soba tyle przezyc co pan.
– Kim pan jest, do diabla?
– Przyjacielem, moze pan byc pewien. Pragne pana ostrzec. Oskarzyl pan w nadzwyczaj napastliwy sposob kilku sposrod najbardziej oddanych temu krajowi ludzi, ktorym jednak nigdy nie dano by swobodnie dysponowac piecioma milionami dolarow. Sumy, z ktorej, o ile pan sobie przypomina, jeszcze sie pan nie rozliczyl.
– Moze chcialby pan mnie przeszukac?
– Nie bardziej, niz zglebic skomplikowane metody, dzieki ktorym panskiej zonie udalo sie rozprowadzic te pieniadze po kilku europejskich…
– Ona zniknela! Czy ci oddani krajowi ludzie powiedzieli panu o tym?
– Opisali pana jako osobnika ogarnietego rozpacza, wsciekloscia, a takze miotajacego obelgi i oskarzenia zwiazane z panska zona.
– Zwiazane z moja… Do cholery, zostala porwana z naszego domu! Zrobil to ktos, kto chce dotrzec do mnie!
– Jest pan pewien?
– Zapytajcie o to tego rybiookiego McAllistera. To byl jego pomysl, od poczatku do konca, lacznie z listem. A teraz, nie wiadomo jak i dlaczego, facet znalazl sie na drugim koncu swiata!
– Wiec jest takze jakis list? – zapytal arystokratyczny glos.
– Owszem, nie pozostawiajacy zadnych watpliwosci. Wszystko potoczylo sie tak, jak wymyslil McAllister, a wy na to pozwoliliscie.
– Moze powinien pan dokladniej sie przyjrzec temu listowi.
– Po co?
– Zreszta niewazne. Byc moze z pomoca psychiatry wszystko stanie sie dla pana bardziej jasne.
– Co takiego?
– Prosze nam wierzyc, ze chcemy dla pana zrobic wszystko, co w naszej mocy. Pan ofiarowal juz ze swej strony tak wiele – chyba wiecej niz jakikolwiek inny czlowiek – ze panskich zaslug nie mozna zlekcewazyc nawet wtedy, gdyby sprawa miala trafic do sadu. W pewnym sensie to przez nas znalazl sie pan w tej sytuacji, wiec nie zawahamy sie nawet powaznie nagiac prawo lub wplynac na przebieg procesu.
– O czym pan mowi, do diabla? – wrzasnal Dawid.
– Kilka lat temu powszechnie szanowany wojskowy lekarz zamordowal swoja zone. Mozna bylo o tym przeczytac we wszystkich gazetach. Nie wytrzymal napiecia. To, ktore pan musial zniesc, bylo dziesieciokrotnie wieksze.
– Nie wierze panu!
– Ujmijmy to inaczej, panie Bourne…
– Nie nazywam sie Bourne!
– W porzadku, panie Webb. Bede z panem szczery.
– Nareszcie!
– Nie jest pan zupelnie zdrowy. Przeszedl pan osmiomiesieczna kuracje psychiatryczna, ale pozostaly jeszcze ogromne obszary panskiego zycia, ktorych pan nie pamieta. Kiedy rozpoczynalismy terapie, nie wiedzial pan nawet, jak sie pan nazywa. To wszystko, co zawiera panska historia choroby, wyraznie wskazuje na znaczne zaawansowanie choroby psychicznej, sklonnosc do przemocy i nieakceptowanie wlasnej tozsamosci. Broniac sie przed cierpieniem, ucieka pan w swiat fantazji, podajac sie za kogos, kim pan nie jest. Mozna nawet odniesc wrazenie, iz odczuwa pan wewnetrzny przymus, by byc kims innym.
– To wszystko idiotyzmy i pan doskonale o tym wie! Klamstwa!
– Idiotyzmy to ostre sformulowanie, panie Webb, a jesli to sa klamstwa, to na pewno nie pochodza ode mnie. Moje zadanie polega na tym, by strzec nasz rzad przed falszywymi oskarzeniami i nieuzasadnionymi atakami, mogacymi narazic na powazne niebezpieczenstwo interesy kraju.
– Jakie to oskarzenia?
– Chociazby dotyczace wymyslonej przez pana organizacji pod kryptonimem „Meduza”. Jestem pewien, panie Webb, ze zona wroci do pana, jak tylko bedzie mogla, ale jesli bedzie sie pan upieral przy swoich urojeniach, a szczegolnie przy tym wytworze panskiego udreczonego umyslu, ktory nazwal pan „Meduza”, nie pozostanie nam nic innego, jak uznac pana za cierpiacego na paranoje schizofrenika i patologicznego klamce, zdolnego zarowno do nie kontrolowanej przemocy, jak i do oszukiwania sie. Jezeli taki czlowiek zglasza zaginiecie zony, to kto wie, co to moze w istocie oznaczac? Czy wyrazam sie jasno?
Dawid zamknal oczy, czujac, jak pot scieka mu struzkami po twarzy.
– Najjasniej, jak tylko mozna – powiedzial i odlozyl sluchawke. Paranoja… Patologiczny klamca… Sukinsyny! Otworzyl oczy, czujac nagla potrzebe, zeby wyladowac wscieklosc rzucajac sie na cos, na cokolwiek, ale nagle zamarl w bezruchu, w glowie eksplodowala mu bowiem nieprawdopodobnie oczywista mysl: Morris Panov! Mo Panov potwierdzi jego podejrzenia: niekompetentni klamcy, manipulatorzy chroniacy skorumpowanych biurokratow, a moze nawet cos jeszcze gorszego… Wyciagnal drzaca dlon i nakrecil numer telefonu czlowieka, ktory tyle razy w przeszlosci spokojnym glosem potrafil go przekonac o sensie zycia.
– Dawid? Milo mi cie slyszec – powiedzial z autentycznym zadowoleniem Panov.
– Obawiam sie, ze zaraz zmienisz zdanie. To najgorsza sprawa, z jaka kiedykolwiek sie do ciebie zwracalem.
– Daj spokoj, nie dramatyzuj az tak bardzo. Przeszlismy juz przez…
– Pozwol mi powiedziec! – krzyknal Dawid. – Marie zniknela! Porwali ja! – Slowa poplynely bezladnym strumieniem, wymieszane, bez sensu.
– Przestan! – rozkazal ostrym tonem Panov. – Chce to uslyszec jeszcze raz, od poczatku. Ten czlowiek, ktory do ciebie przyszedl…
– Jaki czlowiek?
– Z Departamentu Stanu.
– Ach, tak. Nazywal sie McAllister.