– Zatrzymam sie, zeby zatelefonowac – powiedzial Pak-fei parkujac samochod za ustawiona w drugim rzedzie ciezarowka. – Zamkne pana w srodku i zaraz wracam.

– Czy to konieczne? – spytal Webb.

– To pana teczka, sir, nie moja.

Wielki Boze, pomyslal Dawid, chyba zglupialem! Zapomnial o teczce. Pojawil sie z ponad trzystoma tysiacami dolarow w samym sercu Mongkoku, tak jakby to byla torba z drugim sniadaniem. Zlapal dyplomatke za uchwyt, polozyl ja na kolanach i sprawdzil zatrzaski;

byly zamkniete, ale zeby je otworzyc, wystarczylo tylko nacisnac lekko oba przyciski.

– Daj mi troche tasmy! Tasmy samoprzylepnej! – wrzasnal za kierowca, ktory wysiadl juz z samochodu.

Za pozno. Uliczny halas stal sie ogluszajacy, tlum byl niczym utkana z ludzkich cial zaslona, rozciagajaca sie gdzie okiem siegnac. Nagle owo „gdzie okiem siegnac” ograniczylo sie do szyb limuzyny. Ze wszystkich stron gapily sie na niego setki oczu, znieksztalcone twarze rozplaszczyly sie na szybach – na wszystkich szybach – i Webb mial wrazenie, jakby nagle znalazl sie w samym srodku swiezo wybuchlego ulicznego wulkanu. Slyszal wykrzykiwane ostrym glosem pytania: bin go a? i chong man tui, co w luznym tlumaczeniu znaczy: kto to? i jakis wazniak, a w polaczeniu: Co to za gruba ryba? Czul sie jak uwiezione w klatce zwierze, ktoremu przypatruje sie krwiozercza horda, nalezaca do innego gatunku. Skoncentrowal sie na teczce i patrzyl prosto przed siebie, a kiedy w waska szpare uchylonej z prawej strony szyby wslizgnely sie dwie dlonie, siegnal powoli po mysliwski noz. Palce cofnely sie.

– Jau! – wrzasnal Pak-fei, torujac sobie droge przez tlum. – To bardzo wazny taipan i policja wyleje wam wrzacy olej na jaja, jesli natychmiast nie zostawicie go w spokoju! Wynoscie sie stad, no juz!

Otworzyl samochod, wskoczyl za kierownice i zatrzasnal drzwi wsrod wscieklych przeklenstw. Zapuscil motor, dodal gazu, nacisnal poteznie brzmiacy klakson i nie zdejmowal z niego reki, zwiekszajac do granic wytrzymalosci ogolna kakofonie. Ludzkie morze powoli i niechetnie sie rozstapilo. Daimler zachybotal sie i ruszyl naglymi zrywami w dol ulicy.

– Dokad jedziemy?! – krzyknal Webb. – Myslalem, ze to tu!

– Kupiec, z ktorym robi pan interesy, przeniosl swoje biuro gdzie indziej, i dobrze zrobil, bo nie jest to najlepsza dzielnica Mongkoku.

– Mogles najpierw zadzwonic. Czekanie tutaj nie nalezalo do przyjemnosci.

– Jesli wolno mi poprawic wrazenie niewlasciwej obslugi, sir – oznajmil Pak-fei, przygladajac sie Dawidowi w tylnym lusterku – to w ten sposob upewnilismy sie, ze nikt pana nie sledzi. A wiec i ja nie jestem sledzony. Nikt nie bedzie wiedzial, dokad pana zawiozlem.

– O czym ty mowisz?

– Wszedl pan z pustymi rekami do duzego banku przy Chater Square, ale kiedy pan wychodzil, trzymal pan teczke.

– I co z tego? – Webb patrzyl kierowcy prosto w oczy.

– Nie towarzyszyl panu zaden straznik, a kreci sie tam mnostwo zlych ludzi, ktorzy wypatruja kogos takiego jak pan i czesto dostaja cynk od innych zlych ludzi w srodku. Zyjemy w niepewnych czasach, a w takich wypadkach lepiej miec pewnosc.

– Teraz masz te pewnosc…

– O tak, sir – usmiechnal sie Pak-fei. – Nietrudno byloby odkryc sledzacy nas samochod w zaulkach Mongkoku.

– A wiec nigdzie nie dzwoniles.

– Dzwonilem, sir, naprawde. Zawsze trzeba najpierw zadzwonic, Ale rozmowe zakonczylem bardzo szybko, a potem troche sie przespacerowalem, oczywiscie bez mojej czapki. Nie dostrzeglem ani jednego samochodu wiozacego podenerwowanych pasazerow, zadnego, z ktorego ktos wyskakiwalby nagle na ulice. Zawioze pana teraz do tego kupca o wiele spokojniejszy.

– Ja tez jestem spokojniejszy – odparl Dawid zastanawiajac sie, dlaczego na krotka chwile opuscil go Jason Bourne. – Nie zdawalem sobie nawet sprawy, ze powinienem sie czegos obawiac. Nie tego w kazdym razie, ze ktos bedzie nas sledzil.

W miare jak budynki stawaly sie coraz nizsze, gesty tlum nieco sie przerzedzil i nagle Webb zobaczyl za wysoka siatka wody Portu Wiktorii. Ogrodzenie bronilo dostepu do kompleksu magazynow wychodzacych na nabrzeze, przy ktorym staly przycumowane statki i gdzie rozlegalo sie skrzypienie ciezkiej portowej maszynerii. Wielkie wagony unosily sie w powietrze i znikaly w ladowniach. Pak-fei skrecil w kierunku stojacego na uboczu parterowego magazynu. Budynek wydawal sie opustoszaly, na asfaltowym parkingu widac bylo tylko dwa samochody. Brama byla zamknieta; z przeszklonej budki wyszedl do nich straznik z kartka w dloni.

– Nie znajdziesz mego nazwiska na tej liscie – oswiadczyl mu po chinsku Pak-fei, z dziwna pewnoscia siebie. – Poinformuj pana Wu Songa, ze jest tutaj numer piaty z hotelu Regent i ze przywiozl mu taipana, tak samo waznego jak on. Pan Wu Song oczekuje nas.

Straznik kiwnal glowa i mruzac oczy w popoludniowym sloncu staral sie dostrzec, jakiego to waznego pasazera przywiozl tutaj jego rozmowca.

– Aiya! – wrzasnal Pak-fei na widok takiej impertynencji i obrocil sie do Webba. – Niech mnie pan zle nie zrozumie – powiedzial, kiedy straznik pobiegl do telefonu. – To, ze wymienilem tutaj nazwe mego wspanialego hotelu, nie ma nic wspolnego z moim wspanialym hotelem. Prawde mowiac, gdyby pan Liang albo ktokolwiek inny dowiedzial sie, ze to zrobilem, natychmiast wylecialbym na bruk. Powiedzialem tak tylko dlatego, ze urodzilem sie piatego dnia piatego miesiaca roku 1935, liczac od urodzenia naszego chrzescijanskiego Pana.

– Nic nikomu nie powiem – zapewnil go Dawid usmiechajac sie pod nosem i myslac sobie, ze mimo wszystko nie opuscil go Jason Bourne. Mityczna postac, ktora byl kiedys, wiedziala, jak nawiazac wlasciwy kontakt – wiedziala zupelnie instynktownie – a zatem tkwila gdzies wewnatrz Dawida Webba.

Wnetrze magazynu, gdzie wzdluz otynkowanych na bialo przepierzen poustawiane byly jedna za druga poziome, zamkniete na klucz gabloty, przypominalo sale muzealna, w ktorej wystawia sie prymitywne narzedzia, skamieliny owadow i starodawne, religijne plaskorzezby. Roznica polegala na charakterze eksponatow. Mozna tu bylo podziwiac caly zestaw broni palnej, poczynajac od malokalibrowych pistoletow i strzelb, az po najbardziej wyszukana bron wspolczesnego pola walki – tysiacstrzalowe, osadzone na lekkich jak piorko ramach karabiny maszynowe ze spiralnie biegnacymi pasami z amunicja, a takze cos specjalnie dla terrorystow: naprowadzane laserem, odpalane z ramienia rakiety. Tego arsenalu pilnowalo dwoch mezczyzn ubranych jak ludzie interesu. Jeden trzymal straz na zewnatrz, przed wejsciem do pomieszczenia, drugi wewnatrz. Pierwszy z nich, co bylo do przewidzenia, uklonil im sie z przepraszajacym wyrazem twarzy i zbadal elektronicznym czujnikiem ubranie Webba i jego kierowcy, a potem siegnal po teczke. Dawid przysunal ja do siebie potrzasajac przeczaco glowa i gestem wskazal na podobny do rozdzki czujnik. Ochroniarz przeciagnal nim po powierzchni teczki wpatrujac sie we wskaznik.

– To prywatne papiery – oswiadczyl Webb zdumionemu straznikowi, po czym minal go i wszedl do pokoju.

Dopiero po minucie dotarlo do niego to, co zobaczyl, i otrzasnal sie z niedowierzania. Spojrzal na namalowane na wszystkich scianach jaskrawe, wielkie napisy NIE PALIC w jezykach angielskim, francuskim i chinskim. Zachodzil w glowe, po co je tutaj umieszczono. Cala bron zamknieta byla przeciez w gablotach. Przespacerowal sie wzdluz pokoju i przyjrzal uwazniej eksponatom, trzymajac kurczowo w dloni teczke, jakby w tym zwariowanym swiecie, wypelnionym instrumentami przemocy stanowila jedyna nic laczaca go z normalnym zyciem.

– Huanying! – uslyszal. Zza rozsuwanych drzwi wyszedl wygladajacy jak mlodzieniec mezczyzna. Ubrany byl w jeden z tych dopasowanych do figury, poszerzajacych ramiona i wyszczuplajacych talie europejskich garniturow, w ktorych poly marynarki powiewaja niczym pawi ogon – wytwor projektantow zdecydowanych trzymac sie najswiezszej mody nawet za cene zagubienia gdzies meskiej sylwetki.

– To pan Wu Song, sir – oswiadczyl Pak-fei skladajac uklon najpierw handlarzowi, a potem Webbowi. – Pan nie musi sie przedstawiac wlasnym nazwiskiem – poinstruowal Dawida.

– Bul – krzyknal mlody kupiec wskazujac na teczke. – Bujingja!

– Panski klient, panie Song, mowi plynnie po chinsku – powiedzial kierowca i zwrocil sie do Dawida: – Jak pan slyszal, pan Song ma obiekcje co do panskiej teczki.

– Nie zamierzam wypuscic jej z reki – odparl Webb.

– W takim razie nie moze byc mowy o powaznym interesie – oswiadczyl Wu Song nienaganna

Вы читаете Krucjata Bourne’a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату