– Ja bym zwrocil. I to cholernie duza uwage. Cos za cos, taipanie. Chce zelaznych gwarancji. Chce miec z powrotem moja zone.
– A co uznalby pan za taka gwarancje?
– Najpierw chce uslyszec w telefonie jej glos, przekonac sie, ze nic jej sie nie stalo. Potem chce ja widziec spacerujaca, powiedzmy, po ulicy, o wlasnych silach, bez obstawy.
– To mowi Jason Bourne?
– Tak.
– Swietnie. Produkujemy tutaj w Hongkongu najbardziej nowoczesny sprzet, prosze zapytac kogos, kto zajmuje sie elektronika w panskim kraju. Na dole tej kartki zapisany jest numer telefonu. Kiedy oszust znajdzie sie w panskich rekach – ale tylko i wylacznie wtedy – nakreci pan ten numer i powie kilka razy „dama z wezem”…
– „Meduza” – szepnal przerywajac mu Jason. – Sily powietrzne. Taipan uniosl brwi, nie podejmujac watku.
– Mialem naturalnie na mysli kobiete z bazaru – dodal.
– No pewnie. Niech pan mowi dalej.
– Jak juz powiedzialem, musi pan powtarzac te slowa kilka razy, az uslyszy pan w sluchawce trzaski.
– Urzadzenie bedzie wybierac kolejny numer albo numery – przerwal mu znowu Bourne.
– To ma cos wspolnego z brzmieniem wypowiadanych przez pana wyrazow. Twarda spolgloska, po ktorej nastepuje szeroka samogloska i szczelinowe „z”. Przyzna pan, ze to genialne?
– Nazywa sie to odbior zaprogramowany audytywnie. Urzadzenie aktywizuje sie na scisle okreslony dzwiek.
– Skoro nie wywarlo to na panu wiekszego wrazenia, prosze pozwolic mi wyraznie okreslic warunki, w jakich moze sie odbyc ta telefoniczna rozmowa. Mam nadzieje, ze to potraktuje pan powaznie.
Dla dobra panskiej zony. Wolno panu zatelefonowac dopiero wtedy, kiedy gotow pan bedzie dostarczyc oszusta w ciagu kilkudziesieciu minut. Jesli pan albo ktokolwiek inny nakreci ten numer i wypowie slowa szyfru nie dajac powyzszej gwarancji, bede wiedzial, ze mnie namierzacie. W takim wypadku panska zona zginie. Martwe, zdeformowane cialo bialej kobiety wrzucone zostanie do morza daleko za wyspami. Czy wyrazam sie jasno?
Bourne przelknal sline czujac, jak mimo chorobliwego strachu ogarnia go wscieklosc.
– Przyjmuje panskie warunki. A teraz niech pan wyslucha moich. Kiedy nakrece ten numer, chce rozmawiac z moja zona, i to natychmiast, w ciagu kilkudziesieciu sekund, nie minut. Jezeli warunek ten nie zostanie spelniony, to ten, kto podniesie sluchawke, uslyszy strzal z pistoletu. Bedzie pan wtedy wiedzial, ze panskiemu zabojcy, nagrodzie, ktorej sie pan spodziewa, wlasnie odstrzelono glowe. Daje panu trzydziesci sekund.
– Panskie warunki sa przyjete i zostana spelnione. Uwazam nasza rozmowe za zakonczona, Jasonie Bourne.
– Chce dostac z powrotem moja bron. Ma ja jeden z panskich goryli, ten,'ktory wyszedl.
– Odbierze ja pan przy wyjsciu.
– Mam mu tak po prostu kazac mi ja zwrocic?
– To zbyteczne. Otrzymal polecenie, ze ma ja panu oddac, jesli wyjdzie pan stad zywy. Trup nie potrzebuje pistoletu.
To, co pozostalo z majestatycznych rezydencji Hongkongu, pamietajacych ekstrawaganckie, kolonialne czasy, odnalezc mozna na wznoszacych sie ponad miastem wzgorzach, na obszarze znanym jako Victoria Peak. Tak sie nazywa najwyzsze wzniesienie wyspy, krolujace nad calym terytorium. Wysadzane rozami alejki biegna tu poprzez urocze ogrody, pomiedzy altankami i werandami, z ktorych mozni tego swiata obserwuja wspanialy, rozciagajacy sie u ich stop port i majaczace na skraju horyzontu wyspy. Rezydencje polozone w najlepszych punktach widokowych sa, w nieco mniejszej skali, replikami wielkich hacjend Jamajki. Nieregularne w ksztalcie, o wysokich sufitach, skladaja sie z usytuowanych wzgledem siebie pod dziwnymi katami segmentow, tak aby jak najlepiej wykorzystac chlodne bryzy podczas dlugiego i meczacego lata. Wszystkie szyby zamocowane sa w rzezbionych, polerowanych framugach, wystarczajaco mocnych, by wytrzymac pod naporem wiejacych tu zima wiatrow i siekacego deszczu. Te male palace lacza w sobie wytrzymalosc i wygode, a ich zewnetrzny ksztalt uzalezniony jest przede wszystkim od klimatu.
Jedna z tych rezydencji wyraznie roznila sie jednak od pozostalych. Nie tyle rozmiarem, solidnoscia czy elegancja, ani pieknem ogrodu, ktory zajmowal nieco wiekszy obszar niz inne polozone w sasiedztwie ogrody, ani tez imponujaca brama wjazdowa czy wysokoscia kamiennego muru otaczajacego posiadlosc. Wrazenie odmiennosci bralo sie miedzy innymi z poczucia osobliwej izolacji, zwlaszcza noca, kiedy w licznych pokojach palilo sie tylko kilka swiatel i zadne dzwieki nie dochodzily zza okien ani z ogrodu. Zdawalo sie, ze dom jest prawie nie zamieszkany, a juz na pewno nie sposob bylo w nim dostrzec sladu frywolnosci. Jednakze tym, co zdecydowanie odroznialo go od innych, byla obecnosc mezczyzn pelniacych warte przy bramie, a takze widocznych z ulicy kilku innych, podobnych do nich ludzi, ktorzy patrolowali teren za ogrodzeniem. Byli uzbrojeni i ubrani w polowe mundury amerykanskich marines.
Cala te posiadlosc wynajal konsulat Stanow Zjednoczonych na zlecenie Rady Bezpieczenstwa Narodowego. Na wszelkie ewentualne pytania pracownicy konsulatu mieli tylko jedna odpowiedz, a mianowicie, ze w przyszlym miesiacu, w roznych, nie ustalonych jeszcze terminach maja przyleciec do kolonii liczni przedstawiciele amerykanskiego rzadu i biznesu i ze wynajmujac dom najlatwiej bedzie im zapewnic zakwaterowanie oraz pelne bezpieczenstwo. Tyle tylko wiedzial konsulat. Wybrani pracownicy brytyjskiego Wydzialu Specjalnego MI 6, ktorych wspolpraca okazala sie konieczna i zostala uzgodniona z Londynem, uzyskali dostep do nieco dokladniejszych informacji. Byly jednak one ograniczone, takze za zgoda Londynu, do niezbednego minimum. Czolowi przedstawiciele obu rzadow, wliczajac w to najblizszych doradcow prezydenta USA i premiera Wielkiej Brytanii, doszli do tego samego wniosku: jakakolwiek niedyskrecja dotyczaca prawdziwego przeznaczenia posiadlosci na Victoria Peak, stanowi powazne zagrozenie dla Dalekiego Wschodu i calego swiata. Byl to dobrze chroniony dom, kwatera glowna tajnej operacji, do tego stopnia poufnej, ze nawet prezydent i premier znali tylko jej cele, ale nie orientowali sie w szczegolach.
Do bramy podjechal niewielki czterodrzwiowy samochod. Natychmiast zablysly potezne reflektory. Oslepiony kierowca zaslonil oczy ramieniem. Dwoch marines z wyciagnieta bronia zblizylo sie z obu stron do samochodu.
– Powinniscie sie juz nauczyc rozpoznawac to auto, chlopaki – odezwal sie potezny Chinczyk w bialej jedwabnej marynarce, zezujac przez otwarta szybe.
– Znamy ten samochod, majorze Lin – odparl kapral po lewej. – Musimy tylko sie upewnic, kto siedzi za kierownica.
– Ktoz moglby sie pode mnie podszyc? – zazartowal olbrzymi major.
– Chyba tylko Czlowiek-Gora, sir – powiedzial szeregowiec piechoty morskiej po prawej.
– A tak, przypominam sobie. Amerykanski zapasnik.
– Opowiadal mi o nim moj dziadek.
– Dzieki, moj synu. Moglbys przynajmniej powiedziec, ze ojciec. Wolno mi jechac dalej, czy jestem zatrzymany?
– Zgasimy tylko swiatla i otworzymy brame – oznajmil pierwszy zolnierz. – A przy okazji, majorze, dziekuje za polecenie mi tej restauracji w Wanchai. To knajpa z klasa i czlowiek nie splucze sie tam do suchej nitki.
– Nie znalazles tam jednak Suzie Wong.
– Kogo, sir?
– Niewazne. Otworzcie, jesli mozna, brame, chlopaki. W srodku domu, w przerobionej na gabinet bibliotece siedzial za biurkiem podsekretarz stanu Edward Newington McAllister, studiujac w swietle lampy akta i robiac znaczki na marginesach obok poszczegolnych akapitow i linijek. Zajety byl bez reszty tym, co robil. Zabrzeczal interkom i dyplomata musial podniesc oczy i siegnac do telefonu.
– Tak? – Sluchal przez chwile. – Wprowadzcie go, oczywiscie – odparl. Odlozyl sluchawke i powrocil z olowkiem w reku do lezacego przed nim dossier. U gory kazdej kartki, ktora czytal, powtarzaly sie te same slowa: Supertajne. ChRL. Sprawy wewnetrzne. Sheng Chouyang.
Otworzyly sie drzwi i do srodka wszedl olbrzymiej postury major Lin Wenzu z brytyjskiego wywiadu, a scislej z Wydzialu Specjalnego MI 6 w Hongkongu. Zamknal za soba drzwi i usmiechnal sie na widok zaabsorbowanego praca McAllistera.
– Wciaz to samo, prawda, Edwardzie? Gdzies pomiedzy wierszami tkwi ukryty wzor, slad, ktorym trzeba