to zaledwie skrawki jego wlasnego zycia, zycia, ktore przed nim umknelo. Tak czesto czula w nocy, jak ugina sie materac i wiedziala, ze to on wstaje z lozka, zeby byc sam na sam ze swymi urwanymi myslami i dreczacymi go koszmarami. Czekala pare minut, a potem schodzila do hallu i siadala na stopniach nasluchujac. Raz czy drugi nadchodzila ta wielka chwila: Marie slyszala ciche lkanie silnego, dumnego mezczyzny, ktory przezywa katusze. Podchodzila do niego, a on odwracal sie w jej strone. Wstyd i bol byly zbyt wielkie. „Nie walczysz z tym samotnie, kochanie – mowila. – Walczymy z tym razem. Tak jak walczylismy przedtem”. Wowczas on zaczynal mowic, z poczatku niechetnie, potem coraz smielej, coraz szybciej i szybciej, az pekaly sluzy i odnajdywal, odkrywal rzeczy, ktore do tej pory byly przed nim zasloniete.
Drzewa, Dawidzie! Moje ulubione drzewo, klon. Lisc klonu. Konsulat, kochanie! Miala przed soba duzo rzeczy do zrobienia. Siegnela po przewod i nacisnela przycisk, by wezwac siostre.
Po dwoch minutach drzwi otworzyly sie i do srodka weszla mniej wiecej czterdziestoletnia Chinka w nieskazitelnie bialym wykroch-malonym fartuchu.
– Co moge dla pani zrobic, kochanie? – zapytala milym glosem. Miala przyjemny angielski akcent.
– Jestem straszliwie zmeczona, ale w zaden sposob nie moge zasnac. Czy moglabym dostac tabletke na sen?
– Zapytam pani doktora; jeszcze nie wyszedl. Jestem pewna, ze sie zgodzi.
Kiedy pielegniarka wyszla, Marie wstala z lozka. Podeszla do drzwi. Nie dopasowana szpitalna koszula zsunela jej sie z lewego ramienia; chlodny powiew z klimatyzatora sprawil, ze po plecach przeszedl jej dreszcz. Otworzyla drzwi zaskakujac tym mlodego, siedzacego na krzesle z prawej strony, muskularnego straznika.
– Slucham pania…? – Mezczyzna skoczyl na rowne nogi.
– Tssss! – uciszyla go Marie podnoszac do ust palec. – Wejdz do srodka! Szybko!
Oszolomiony mlody Chinczyk wszedl za nia do pokoju. Marie wskoczyla do lozka, ale nie przykryla sie koldra. Opuscila prawe ramie, przez co koszula zeslizgnela sie nizej i teraz ledwo trzymala sie na wypuklosci piersi.
– Chodz tutaj – szepnela. – Nie chce, zeby mnie ktos uslyszal.
– O co chodzi, prosze pani? – zapytal straznik, unikajac wzrokiem obnazonego ciala Marie, wlepiajac za to oczy w jej twarz i kasztanowate wlosy. Zrobil kilka krokow do przodu, ale wciaz trzymal sie w bezpiecznej odleglosci. – Drzwi sa zamkniete. Nikt pani nie uslyszy.
– Chce, zebys… -jej szept stal sie nieslyszalny.
– Nawet ja pani nie slysze, prosze pani – mezczyzna podszedl blizej.
– Jestes najsympatyczniejszym z moich straznikow. Byles dla mnie bardzo mily.
– Nie bylo powodu, zebym zachowywal sie inaczej, prosze pani.
– Wiesz, dlaczego jestem przetrzymywana?
– Dla pani wlasnego bezpieczenstwa – sklamal straznik z kamiennym wyrazem twarzy.
– Rozumiem. – Marie uslyszala na korytarzu zblizajace sie kroki. Zmienila pozycje; dolny skraj koszuli powedrowal w gore odslaniajac uda. Drzwi otworzyly sie i do srodka weszla siostra.
– Och? – Chinka byla zaskoczona. Scena, ktora ujrzala, nie budzila zadnych watpliwosci. Zmierzyla ostrym wzrokiem zawstydzonego straznika. Marie przykryla sie.
– Zdziwilo mnie, dlaczego nie ma cie na zewnatrz – powiedziala pielegniarka.
– Ta pani prosila, zebym z nia porozmawial – odparl straznik cofajac sie o krok.
Siostra rzucila szybkie spojrzenie Marie.
– Tak?
– Skoro on tak mowi…
– To idiotyczne – przerwal jej muskularny straznik idac do drzwi i otwierajac je. – Ta pani nie czuje sie dobrze. Z jej glowa cos jest nie w porzadku. Mowi od rzeczy. – Wyszedl na korytarz i zamknal za soba mocno drzwi z drugiej strony.
Siostra ponownie spojrzala na Marie, tym razem pytajaco.
– Dobrze sie pani czuje?
– Z moja glowa jest wszystko w porzadku i to nie ja opowiadam idiotyzmy. Robie tylko to, co mi sie kaze. – Marie przerwala na chwile, a potem mowila dalej: – Kiedy ten wielki major wyjdzie ze szpitala, prosze do mnie przyjsc. Mam siostrze cos do powiedzenia.
– Przykro mi, ale nie wolno mi tego robic. Musi pani odpoczywac. Prosze, przynioslam pani cos na sen. Zobacze, czy ma pani czym to popic.
– Jest pani przeciez kobieta – powiedziala Marie wpatrujac sie w nia surowym wzrokiem.
– Tak – zgodzila sie bez entuzjazmu Chinka. Zostawila niewielki tekturowy kubek i tabletke na stoliku przy lozku i zawrocila do drzwi. Rzucila swojej pacjentce ostatnie pytajace spojrzenie i wyszla.
Marie wstala z lozka i podeszla cicho do drzwi. Przylozyla ucho do metalowej framugi; z korytarza doszly ja przytlumione odglosy gwaltownej wymiany zdan, oczywiscie po chinsku. Czegokolwiek dotyczyla i cokolwiek wyjasnila krotka, prowadzona podniesionym tonem rozmowa, ziarno zostalo zasiane. Pracuj nad strona wizualna, powtarzal bez konca Jason Bourne podczas ich gehenny w Europie. To najbardziej skuteczna metoda. Ludzie predzej wyciagna pozadane przez ciebie wnioski na podstawie tego, co widza na wlasne oczy, niz opierajac sie na najbardziej przekonywajacych klamstwach, ktorych im naopowiadasz.
Podeszla do szafy i otworzyla ja. Czesc rzeczy, ktore kupili dla niej w Hongkongu, zostala w apartamencie, ale spodnie, bluzka i buty, ktore miala dzisiaj na sobie, znajdowaly sie tutaj; nikomu nie przyszlo do glowy, zeby je zabrac. Dlaczego zreszta mieliby to robic? Widzieli przeciez na wlasne oczy, ze jest bardzo chora. Przekonaly ich dreszcze i spazmy; widzieli je dokladnie. Jason Bourne by to zrozumial. Rzucila okiem na maly bialy telefon na stoliku przy lozku. Wlasciwie byla to tylko sluchawka z zainstalowana po wewnetrznej stronie tarcza z przyciskami. Namyslala sie chwile, ale nie przychodzil jej do glowy nikt, do kogo moglaby zadzwonic. Podeszla do stolika i podniosla sluchawke. Telefon byl wylaczony, tak jak sie spodziewala. Byl tylko przycisk, ktorym wzywalo sie siostre; to bylo wszystko, czego potrzebowala, i wszystko, na co jej pozwolono.
Podeszla do okna i podniosla biala rolete. Za oknem byla noc. Niebo rozswietlaly jaskrawe, kolorowe swiatla Hongkongu, a ona znajdowala sie blizej nieba niz ziemi. Jak powiedzialby Dawid albo raczej Jason: Niech bedzie. Drzwi. Korytarz.
Niech bedzie.
Podeszla do umywalki. Szpitalna szczoteczka i pasta do zebow wciaz tkwily w oryginalnym plastikowym pudelku; dziewicze bylo takze mydlo owiniete w fabryczne opakowanie. Widniejacy na nim napis gwarantowal, ze jest czystsze od oddechu aniolow,
Obok znajdowala sie ubikacja; nie bylo w niej nic szczegolnego oprocz paczki podpasek higienicznych opatrzonej malym napisem w czterech jezykach informujacym, czego nie nalezy z nimi robic. Wrocila do pokoju. Czego szukala? Cokolwiek to bylo, nie znalazla tego.
Przypatruj sie wszystkiemu. Zawsze znajdziesz cos, czego bedziesz mogla uzyc. Slowa Jasona, nie Dawida. W tym momencie ujrzala to, czego potrzebowala.
Niektore lozka szpitalne – a jej zaliczalo sie do tego wlasnie rodzaju – zaopatrzone sa u dolu w specjalna raczke, ktora mozna obnizac badz podwyzszac ich poziom. Raczke te mozna usunac – i czyni sie tak dosyc czesto – wowczas, gdy pacjent jest odzywiany dozylnie albo kiedy lekarz chce, aby pozostal on dluzej w danej pozycji, na przyklad na wyciagu. Pielegniarka moze zdjac te raczke wciskajac ja, a nastepnie przekrecajac w lewo i pociagajac energicznie po zwolnieniu zatrzasku. Robi sie tak czesto w godzinach wizyt, poniewaz goscie odwiedzajacy pacjenta mogliby ulec jego prosbom i zmienic poziom lozka wbrew zaleceniom lekarza. Marie znala ten rodzaj lozek i wiedziala, jak sie obchodzic z uchwytem.
Kiedy Dawid dochodzil do siebie po ranach, ktorych doznal w siedzibie Treadstone-71, utrzymywano go przy zyciu odzywiajac dozylnie. Marie przygladala sie bacznie pielegniarkom. Cierpienia jej przyszlego meza byly czyms, czego nie potrafila zniesc, i siostry zdawaly sobie sprawe, ze pragnac je zlagodzic, Marie moze zaklocic proces leczenia. Wiedziala, jak usunac raczke, a kiedy sie ja usunelo, stawala sie porecznym, zakrzywionym kawalkiem zelaza.
Marie wyjela raczke i wskoczyla z powrotem do lozka, chowajac ja pod koldra. Czekala rozmyslajac, jak roznymi ludzmi – w jednym wcieleniu – byli Jason i Dawid. Jej kochanek, Jason, potrafil czasem byc taki zimny, taki opanowany. Cierpliwie czekal na odpowiedni moment, a potem ruszal na zaskoczonego przeciwnika, by przemoca zapewnic sobie przetrwanie. A z drugiej strony jej maz, Dawid:
oddany, umiejacy sluchac czlowiek – typowy naukowiec – ktory za wszelka cene staral sie unikac przemocy, poniewaz ja znal i nienawidzil bolu i strachu, ktore jej towarzysza – a przede wszystkim koniecznosci