naszego biura w Bostonie. Powinienes go widziec kilka godzin temu. Garnitur od J. Pressa, krawat w prazki, w reku wskazowka i tuzin map morskich, w ktorych tylko on jeden mogl sie polapac. Ale jedno musze mu przyznac: nie dal nam zasnac. Mysle, ze to dlatego wszyscy sobie troche golnelismy… on troche za duzo. Ale co tam, do diabla, to nasza ostatnia noc.
– Wracacie jutro do domu?
– Wieczornym lotem. Bedziemy mieli czas, zeby dojsc do siebie.
– Dlaczego do Makau?
– Poczulismy nagly pociag do hazardu. Ty tez?
– Pomyslalem, ze moze sprobuje. Chryste, jak widze te czapke, to az lza mi sie w oku kreci. Red Sox moga wygrac w tym roku lige. Az do tego wyjazdu nie opuscilem ani jednego ich meczu!
– A Bernie nawet nie zauwazy, ze zgubil swoj kapelusz! – Mather zasmial sie, pochylil i zerwal baseballowa czapke z glowy Bernarda Madrali. – Masz, Jim, wloz to. Zaslugujesz, zeby to nosic!
Wodolot przybil do brzegu. Bourne wstal i ruszyl w kierunku stanowiska kontroli granicznej razem z chlopakami z firmy Honeywell-Porter jako jeden z ich grupy. Kiedy schodzili po stromych cementowych schodkach ku oklejonej plakatami hali portowej, idacy chwiejnie, z opuszczonym na oczy daszkiem czapki Red Sox Jason spostrzegl stojacego przy scianie po lewej stronie mezczyzne, ktory lustrowal nowo przybylych. W dloni trzymal fotografie, a Bourne wiedzial, ze jest na niej jego twarz. Rozesmial sie z kolejnej uwagi Teda Mathera i przytrzymal opadajace ramie Beantown Berniego.
Sposobnosc sama sie nadarzy. Trzeba ja rozpoznac i •wykorzystac.
Ulice Makau sa prawie tak samo jaskrawo oswietlone jak w Hongkongu; nie ma sie tutaj tylko wrazenia, ze zbyt wielu ludzi znalazlo sie na zbyt malej przestrzeni. Co jest naprawde inne – inne i anachroniczne – to architektura wielu domow, na ktorych zamontowano kolorowe reklamy, pelne pulsujacych chinskich znakow. Budynki wzniesiono w starym hiszpanskim stylu – scislej rzecz biorac, portugalskim – ale przewodniki okreslaja go jako hiszpanski, o charakterze srodziemnomorskim. Odnosi sie wrazenie, jakby kultura, ktora dala poczatek kolonii, ulegla pod naporem kolejnej cywilizacji, lecz nie zatracila swego pierwotnego charakteru, gloszac wyzszosc kamienia nad nietrwalymi, jarzacymi sie kolorowo szklanymi rurkami. Historia zostala swiadomie zanegowana; puste koscioly i ruiny spalonej katedry wspolistnieja w dziwnej harmonii z zatloczonymi kasynami, w ktorych krupierzy i rozdajacy karty mowia dialektem kantonskim i z rzadka tylko mozna spotkac potomka dawnych konkwistadorow. Wszystko to jest fascynujace, ale wcale nie zlowrogie. Takie jest Makau.
Jason wyslizgnal sie z grupy Honeywella-Portera i znalazl taksowke, ktorej kierowca musial sie chyba uczyc jezdzic obserwujac doroczne wyscigi o Grand Prix Makau. Mimo protestow szofera kazal sie wiezc do kasyna Kam Pek.
– Dla pana dobra Lisboa, nie Kam Pek! Kam Pek dla Chinczyka! Dai Sui! Fantan!
– Kam Pek, Cheng nei – powiedzial Bourne, dodajac kantonskie „prosze” i ani slowa wiecej.
W kasynie panowal polmrok. Powietrze bylo wilgotne i cuchnace;
w przycmionym swietle nad stolikami wirowaly geste kleby slodkiego gryzacego dymu. W glebi za stolikami znajdowal sie bar. Jason podszedl tam i usiadl na stolku opuszczajac ramiona, zeby ukryc swoj wzrost. Mowil po chinsku; twarz ocienial mu daszek czapki, co bylo prawdopodobnie zbyteczne, bo i tak z trudem mogl przeczytac napisy na nalepkach butelek za kontuarem. Zamowil drinka, a kiedy go otrzymal, wreczyl barmanowi hojny napiwek w hongkongijskiej walucie.
– Mgoi – odezwal sie tamten dziekujac.
– Hou – odparl Jason i machnal reka.
Tak szybko, jak tylko potrafisz, zdobadz czyjas zyczliwosc. Zwlaszcza w nowym dla siebie miejscu, tam gdzie mozesz sie zetknac z wrogoscia. Dzieki tej zyczliwej osobie mozesz pozniej zyskac czas albo sposobnosc, ktorej potrzebujesz. Czy to byla „Meduza”, czy Treadstone? Nie mogl sobie tego przypomniec, ale to sie teraz nie liczylo.
Obrocil sie powoli na stolku i popatrzyl na stoliki; nad jednym z nich dostrzegl zawieszona tabliczke z chinskim ideogramem oznaczajacym piatke. Odwrocil sie z powrotem w strone baru, po czym wyjal notes i dlugopis. Wydarl kartke i zanotowal na niej numer telefonu hotelu w Makau, ktory zapamietal z magazynu Yoyager dostepnego na pokladzie wodolotu. Napisal drukowanymi literami nazwisko, ktore przypomnialby sobie tylko w razie pilnej potrzeby, i umiescil dopisek: nieprzyjaciel Carlosa.
Trzymajac szklanke pod kontuarem, wylal jej zawartosc na podloge, po czym podniosl do gory, domagajac sie nastepnego drinka. Kiedy go otrzymal, byl jeszcze hojniejszy.
– Mgoi saai – podziekowal klaniajac sie barman.
– Msai – odparl Bourne ponownie machajac reka, ktora nagle znieruchomiala: sygnal dla barmana, zeby zatrzymal sie tam, gdzie stal. – Czy moze mi pan wyswiadczyc mala przysluge? – zapytal w jego jezyku. – Nie zajmie to panu wiecej niz dziesiec sekund.
– O co chodzi, sir?
– Prosze oddac te kartke rozdajacemu przy stoliku piatym. To moj stary przyjaciel i chce, zeby wiedzial, ze tu jestem. – Jason zlozyl kartke i podniosl ja do gory. – Zaplace panu za te uprzejmosc.
– To moj niebianski przywilej, sir.
Bourne obserwowal. Rozdajacy wzial kartke, a kiedy barman sie oddalil, otworzyl ja na chwile, a potem wsunal pod stolik.
To trwalo bez konca, ciagnelo sie tak dlugo, ze jego barman skonczyl tymczasem swoj dyzur. Rozdajacy przeniosl sie do innego stolika, a nastepny zmienil sie po dwoch godzinach. Uplynely kolejne dwie godziny i przy stoliku piatym pojawil sie nowy rozdajacy. Podloga pod Jasonem byla mokra od whisky. Uznal za logiczne zamowic kawe, potem czekala go jeszcze herbata; bylo dziesiec po drugiej w nocy. Jeszcze godzina i pojdzie do hotelu, ktorego numer zanotowal na kartce. Wygladalo na to, ze bedzie musial dac zarobic jego wlascicielowi i wynajac pokoj. Zamykaly mu sie oczy.
Nagle otworzyl je szeroko. Cos sie dzialo. Do stolika piatego zblizyla sie Chinka w sukience z glebokim rozcieciem typowym dla prostytutki. Obeszla graczy z prawej strony i szepnela cos rozdajacemu, ktory siegnal pod blat i dyskretnie podal jej zlozona kartke. Skinela mu glowa i skierowala sie ku drzwiom kasyna.
On sam oczywiscie sie tam nie pojawia. Wynajmuje w tym celu jakas dziwke z ulicy.
Bourne wyszedl z baru i ruszyl w slad za kobieta. Podazal za nia w odleglosci mniej wiecej pietnastu metrow pograzona w mroku ulica, na ktorej krecilo sie troche ludzi, choc w Hongkongu wygladalaby pewnie na wyludniona. Zatrzymywal sie co jakis czas, przypatrujac sie oswietlonym wystawom, a potem przyspieszal kroku, zeby nie stracic z oczu idacej przed nim kobiety.
Nie daj sie nabrac pierwszemu poslancowi. Oni tez potrafia myslec, podobnie jak ty. Pierwszy moze byc biedakiem, ktory nic nie wie, ale chce zarobic pare dolcow. Podobnie drugi i trzeci. Prawdziwego lacznika od razu poznasz. Bedzie sie od nich roznil.
Do dziwki podszedl zgarbiony starzec. Otarli sie o siebie; podajac mu kartke kobieta wydarla sie na niego na caly glos. Jason udal pijanego i zaczal isc w przeciwna strone, przejmujac drugiego poslanca.
To zdarzylo sie cztery przecznice dalej, i tym razem byl to ktos, kto roznil sie od swoich poprzednikow – maly, elegancko ubrany Chinczyk, szczuply w pasie i szeroki w ramionach. Z jego zwartego ciala emanowala sila. Szybkosc, z jaka zaplacil staremu obdartusowi i nastepnie przebiegl przez ulice, mogla stanowic ostrzezenie dla kazdego potencjalnego napastnika. Dla Bourne'a byla zaproszeniem, ktoremu nie mogl sie oprzec; to byl prawdziwy lacznik, ktos, kto kontaktowal sie z Francuzem.
Jason przebiegl na druga strone; dzielilo ich teraz pietnascie metrow i odleglosc wciaz sie zwiekszala. Nie bylo sensu dluzej bawic sie w chowanego; Jason puscil sie biegiem. Po kilku sekundach znalazl sie tuz za lacznikiem; gumowe podeszwy butow tlumily odglos krokow. Na wprost mieli zaulek biegnacy pomiedzy dwoma budynkami, ktore wygladaly na biurowce; w oknach nie palilo sie zadne swiatlo. Musial dzialac szybko, ale tak, aby nie wywolac zbiegowiska i nie dopuscic do tego, by ktorys z nocnych spacerowiczow wezwal policje albo podniosl krzyk. Okolicznosci mu sprzyjaly; krecacy sie tu ludzie byli w wiekszosci pijani albo nacpani, pozostali zas dopiero co skonczyli nocna prace i znuzeni chcieli jak najszybciej dostac sie do domu. Lacznik zblizyl sie do wylotu alejki. Teraz.
Bourne podbiegl do niego z prawej strony.
– Francuz! – odezwal sie po chinsku. – Mam wiadomosci od Francuza! Pospiesz sie! – Skrecil w alejke. Zdezorientowany lacznik nie mial wyboru. Wytrzeszczyl oczy i jak zahipnotyzowany podazyl w slad za nim. Teraz!
