Jason wylonil sie z ciemnosci. Zlapal lacznika za lewe ucho, szarpnal, wykrecil i pociagnal calego do przodu walac go kolanem w podstawe kregoslupa, a druga reka uderzajac w kark. Popchnal go w glab ciemnej alejki i szedl za nim, kopiac go marynarskim butem z tylu za kolanem. Mezczyzna upadl obracajac sie w locie i spojrzal z dolu na Bourne'a.
– Ty! To ty! – krzyknal. A potem zamrugal oczyma w przycmionym swietle. – Nie – stwierdzil nagle ze spokojem, po namysle. – To nie ty.
Zupelnie nieoczekiwanie uniosl prawa noge i niczym rakieta poderwal sie z chodnika. Kopnal Jasona w lewe udo, po czym zadal mu lewa stopa cios prosto w brzuch. Wyladowal na obu nogach z wyciagnietymi sztywno przed siebie rekami. Jego umiesnione cialo poruszalo sie plynnie, niemal z wdziekiem, zataczajac polkole w oczekiwaniu na starcie.
To, co nastapilo, bylo walka dwoch zwierzat, dwoch wyszkolonych w zabijaniu katow. Kazdy ruch byl dokladnie przemyslany, kazdy cios smiertelny, gdyby doszedl celu. Jeden z nich walczyl o swoje zycie, a drugi o przetrwanie, wybawienie… i o kobiete, bez ktorej nie mogl i nie mial zamiaru zyc. Na koniec dala o sobie znac roznica wzrostu, wagi, a takze motywu, ktory silniejszy byl niz chec zycia. To przynioslo jednemu z nich zwyciestwo, drugiemu kleske.
Lezeli spleceni przy scianie, obaj spoceni i podrapani, a z oczu i ust saczyla im sie krew. Bourne trzymal od tylu w zelaznym uscisku szyje Chinczyka, lewym kolanem przygniatal mu kregoslup, a prawa noga przytrzymywal jak w kleszczach jego kostki.
– Wiesz, co sie z toba zaraz stanie – szeptal bez tchu, cedzac powoli dla wiekszego efektu chinskie slowa. – Jeden ruch i zlamie ci kregoslup. To niezbyt przyjemny sposob umierania. A ty wcale nie musisz umierac. Mozesz zyc i miec wiecej pieniedzy, niz kiedykolwiek w zyciu dostales od Francuza. Francuz i jego zabojca nie beda sie tu dluzej krecic, masz na to moje slowo. Wybieraj! Juz! – Jason napial muskuly; zyly na gardle lacznika nabrzmialy tak, iz wydawalo sie, ze lada chwila pekna.
– Tak, tak! – krzyknal. – Chce zyc, nie umierac!
Siedzieli w ciemnej alejce, oparci plecami o sciane, palac papierosy. Okazalo sie, ze lacznik mowi plynnie po angielsku;
nauczyly go tego zakonnice w katolickiej szkole portugalskiej.
– Wiesz, jestes bardzo dobry – oswiadczyl Bourne ocierajac krew z warg.
– Jestem mistrzem Makau. Dlatego wlasnie Francuz mi placi. Ale ty mnie pokonales. Stracilem honor, niezaleznie od tego, co sie dalej stanie.
– Nie, nie straciles. Po prostu znam wiecej nieczystych chwytow od ciebie. Nie ucza ich tam, gdzie ciebie szkolono, i nigdzie nie powinno sie ich uczyc. Poza tym nikt sie nie dowie o twojej porazce.
– Ale ja jestem mlody! A ty stary.
– Nie tak bardzo. I jestem w wysmienitej kondycji dzieki jednemu zwariowanemu doktorkowi, ktory mi mowi, co mam robic. Ile, twoim zdaniem, mam lat?
– Ponad trzydziesci!
– Zgoda.
– Wiec jestes stary!
– Dzieki.
– Jestes bardzo silny, bardzo ciezki… ale jest jeszcze cos wiecej. Ja jestem normalny. Ty nie!
– Byc moze. – Jason rozgniotl papierosa o chodnik. – Porozmawiajmy rozsadnie – oswiadczyl wyciagajac z kieszeni pieniadze. – To, co powiedzialem, mowilem serio. Dobrze ci zaplace… Gdzie jest Francuz?
– Zaklocona zostala rownowaga.
– Co przez to rozumiesz?
– Rownowaga jest bardzo wazna.
– Wiem o tym, ale nie rozumiem, o co ci chodzi.
– Nie ma harmonii i Francuz jest bardzo zly. Ile mi zaplacisz?
– A ile sie od ciebie dowiem?
– Powiem ci, gdzie bedzie jutro w nocy Francuz i jego najemny morderca.
– Dziesiec tysiecy dolarow amerykanskich.
– Aiya!
– Ale tylko wtedy, jesli mnie tam zabierzesz.
– To po drugiej stronie granicy!
– Mam wize do Shenzhen. Jest wazna jeszcze przez trzy dni.
– To moze pomoc, ale nie da sie z nia przekroczyc granicy Guangdongu.
– Wiec wymysl cos. Dziesiec tysiecy dolarow amerykanskich.
– Cos wymysle. – Lacznik zamilkl wlepiajac oczy w trzymane przez Amerykanina pieniadze. – Czy moge dostac cos, co nazywacie zaliczka?
– Nie wiecej niz piecset dolarow.
– Rozmowy na granicy beda wiecej kosztowac.
– Zadzwon do mnie. Przyniose pieniadze.
– Gdzie mam zadzwonic?
– Zalatw mi hotel tu, w Makau. Zloze pieniadze w ich sejfie.
– Hotel Lisboa.
– Nie, nie Lisboa. Nie moge tam pojsc. Zalatw cos innego.
– Zaden problem. Pomoz mi wstac… Nie! Mniej ucierpi na tym moja godnosc, jesli wstane bez niczyjej pomocy.
– Niech bedzie – odparl Jason Bourne.
Catherine Staples siedziala przy swoim biurku trzymajac wciaz w reku sluchawke telefonu; spojrzala na nia roztargnionym wzrokiem i odlozyla na widelki. Rozmowa, ktora wlasnie odbyla, wprawila ja w zdumienie. Ze wzgledu na fakt, iz kanadyjska sluzba wywiadowcza nie prowadzila aktualnie zadnych dzialan na terenie Hongkongu, w sytuacjach, kiedy potrzebna byla dokladna informacja, urzednicy konsulatu na wlasna reke kontaktowali sie z miejscowa policja. Okazje takie zdarzaly sie zwlaszcza wtedy, gdy trzeba bylo bronic interesow obywateli kanadyjskich mieszkajacych tu badz odwiedzajacych kolonie. Byly to sprawy roznego kalibru: dotyczyly osob, ktore zostaly aresztowane, i tych, ktore napadnieto, Kanadyjczykow, ktorych oszukano, oraz tych, ktorzy innych wystrychneli na dudka. Zdarzaly sie takze powazniejsze problemy zwiazane z bezpieczenstwem i szpiegostwem. W pierwszym wypadku chodzilo o zapewnienie ochrony dygnitarzom panstwowym odwiedzajacym kolonie; w drugim zas o przeciwdzialanie elektronicznej inwigilacji i probom szantazowania pracownikow konsulatu w celu zdobycia waznych informacji. Nie mowilo sie o tym glosno, ale bylo powszechnie wiadomo, ze agenci z bloku wschodniego i fanatycznych religijnych rezimow Bliskiego Wschodu gotowi byli posluzyc sie kazdym narkotykiem i prostytutkami obojga plci zaspokajajacymi kazde zadanie w nieustannym dazeniu do przechwycenia tajemnic panstwowych przeciwnika. W Hongkongu nie bylo rzeczy, ktora nie stalaby sie przedmiotem handlu. Wlasnie w tej dziedzinie Staples miala najwieksze sukcesy w trakcie wypelniania swej misji w kolonii. Udalo jej sie wyciagnac z opalow dwoch attache pracujacych w konsulacie, a takze jednego Amerykanina i trzech Brytyjczykow. Kompromitujace ich fotografie zostaly zniszczone lacznie z negatywami, a deportowanym z kolonii szantazystom zagrozono nie tylko zdemaskowaniem, ale i obrazeniami ciala. Ktoregos razu doprowadzony do bialej goraczki iranski dygnitarz wydzieral sie przez telefon na Staples ze swej kwatery w Gammon House, oskarzajac ja, ze miesza sie w sprawy, ktore daleko wykraczaja poza jej kompetencje. Sluchala tego dupka, dopoki byla w stanie zniesc jego nosowy belkot; w koncu zakonczyla rozmowe krotkim stwierdzeniem: „Nie wiedzial pan o tym? Chomeini lubi malych chlopcow”.
Wszystko to stalo sie mozliwe dzieki stosunkom, jakie laczyly ja z pewnym emerytowanym angielskim wdowcem, ktory po odejsciu ze Scotland Yardu upatrzyl sobie posade szefa Krolewskiego Wydzialu do Spraw Kolonii w Hongkongu. Liczacy szescdziesiat piec lat lan Ballantyne pogodzil sie z faktem, ze skonczyla sie jego kariera w policji, ale nie zamierzal wcale marnowac swych zawodowych umiejetnosci. Dal sie chetnie wyslac na Daleki Wschod, gdzie wstrzasnal do glebi sekcja wywiadowcza hongkongijskiej policji przeksztalcajac ja we wlasciwy sobie, dyskretny sposob w wysoce skuteczna organizacje, ktora wiedziala o miejscowym polswiatku wiecej niz jakakolwiek inna instytucja, wliczajac w to Wydzial Specjalny MI 6. Catherine i lan spotkali sie podczas jednego z owych nudnych obiadow, ktorych wymaga protokol dyplomatyczny. Po dluzszej, pelnej blyskotliwych dowcipow i wzajemnych komplementow rozmowie Ballantyne pochylil sie ku Staples i zapytal: „Nie sadzisz, ze
