miesni, widzial gre swiatel na jego twarzy. Tak, wiedzial, ze tu jest. Bo wlasnie jego twarzy przypatrywal sie ukradkiem podczas tych kilku krotkich spotkan. Zdawal sobie sprawe, ze musi zapamietac kazdy jej szczegol, kazdy rys, kazda jego zmiane. Czego w niej wypatrywal, spostrzeglszy, ze Bourne wykazuje wielkie zainteresowanie jego slowami? Potwierdzenia? Uzasadnienia? Nawet on tego nie wiedzial. Wiedzial tylko, ze twarz Bourne'a stala sie czescia jego swiadomosci. Ze na dobre czy zle Bourne nim zawladnal. Ze wpadli w matnie wlasnych zadz, z ktorej uwolni ich dopiero smierc.
Rozejrzal sie jeszcze raz. Bourne chcial wydostac sie z miasta, moze nawet z kraju. CIA bedzie przydzielala do tej sprawy coraz wiecej agentow, rozszerzajac poszukiwania i zaciskajac petle. Na jego miejscu on tez chcialby uciec z kraju, dlatego wszedl do hali przylotow, stana) przed wielkim, kolorowym planem lotniska i poszukal najlepszej drogi do terminalu towarowego. Przy tak scislych srodkach bezpieczenstwa samoloty pasazerskie zdecydowanie odpadaly, jesli wiec Bourne zamierzal uciec z tego wlasnie lotniska, ucieknie samolotem towarowym. Najwazniejszy byl teraz czas. Tajniacy zorientuja sie wkrotce, ze czlowiek, na ktorego poluja, nie wsiadzie do maszyny pasazerskiej, i rozszerza obserwacje na przewoznikow towarowych.
Wyszedl na deszcz. Ustalil juz, jakie samoloty odlatuja w ciagu najblizszej godziny, i – jesli rozumowal poprawnie – pozostawalo mu jedynie wypatrzyc Bourne'a i zabic go. Nie mial zludzen, wiedzial, ze czeka go trudne zadanie. Zdumiony, rozgoryczony i upokorzony odkryl, ze przeciwnik jest przebiegly, zdeterminowany i pomyslowy. Zranil go, zastawil na niego skuteczna pulapke, kilka razy zdolal mu uciec. Chan zdawal sobie sprawe, ze jesli tym razem chce go dorwac, musi go zaskoczyc, gdyz Bourne bedzie wypatrywal wlasnie jego. Znowu wzywala go dzungla, znowu slyszal zew smierci i zniszczenia. Koniec dlugiej drogi byl juz bliski. Tym razem przechytrzy Bourne'a i go zabije.
Zanim dojechali na miejsce, oprocz nich w autobusie nie bylo juz nikogo. Deszcz sie wzmogl, zapadl wczesny zmrok. Ciemnoszare niebo wygladalo jak tablica, na ktorej mozna zapisac przyszlosc.
– Magazyny On Time sa w piatce, zaraz przy magazynach FedExu i Lufthansy. – Ralph zatrzymal autobus i wylaczyl silnik. Wysiedli i pobiegli przez deszcz w kierunku wielkich brzydkich budynkow o plaskich dachach, ciagnacych sie rzedem na skraju lotniska. – To tutaj, chodz.
Weszli do srodka i Ralph otrzasnal sie z deszczu. Choc wysoki i tegi, mial zadziwiajaco male stopy i delikatne dlonie. Wskazal w lewo.
– Widzisz urzad celny? Dwa budynki dalej jest magazyn On Time'u. Tam znajdziesz kuzyna.
– Wielkie dzieki – odpowiedzial Bourne. Ralph usmiechnal sie i wzruszyl ramionami.
– Nie ma za co. – Uscisneli sobie dlonie. – Ciesze sie, ze moglem pomoc.
Gdy kierowca odszedl z rekami w kieszeniach, Bourne ruszyl w strone magazynu. Ale wcale nie zamierzal tam isc, przynajmniej nie w tej chwili. Zawrocil i poszedl za Ralphem do drzwi z tabliczka: WSTEP TYLKO DLA PERSONELU. Wyjal karte kredytowa i patrzyl, jak kierowca wklada do czytnika identyfikator. Gdy drzwi sie otworzyly i Ralph zniknal w srodku, Bourne podbiegl blizej i szybkim ruchem wsunal karte w szpare. Drzwi sie zamknely, tak jak powinny, ale karta zablokowala zamek. Jason odliczyl w duchu do trzydziestu i zalozywszy, ze Ralph juz odszedl, pchnal je i schowal karte do kieszeni.
Szatnia. Biale kafelki na scianach i gumowa siatka na betonowej podlodze, zeby wracajacy spod prysznica nie zamoczyli sobie nog. Osiem rzedow metalowych szafek, zamknietych na klodki z prostym zamkiem szyfrowym. Po prawej stronie otwarte drzwi do pomieszczenia z prysznicami i umywalkami. Nieco dalej toalety i kilka pisuarow.
Bourne ostroznie wyjrzal zza wystepu sciany. Do jednej z kabin wszedl Ralph. W kabinie blizej drzwi namydlal sie jakis kierowca czy mechanik. Jason spojrzal w lewo i natychmiast zobaczyl szafke Ralpha. Jej drzwiczki byly lekko uchylone, klodka otwarta. Oczywiscie. Kto ich mogl okrasc w tak bezpiecznym miejscu? Otworzyl drzwiczki. Metalowa polka, na polce podkoszulek, na podkoszulku identyfikator. Tego wlasnie szukal. Sasiednia szafka, nalezaca zapewne do kapiacego sie mezczyzny, tez byla otwarta. Zamienil klodki i zamknal te na szafce Ralpha. Powinno uplynac troche czasu, zanim kierowca sie zorientuje, ze skradziono mu identyfikator.
Z wozka z ubraniami do prania wyjal kombinezon mechanika i sprawdziwszy, czy pasuje, szybko sie przebral. Potem, z identyfikatorem Ralpha na szyi, ruszyl do urzedu celnego, gdzie poprosil o rozklad wieczornych lotow. Do Budapesztu nie lecial zaden samolot, ale za osiemnascie minut z terminalu towarowego numer cztery odlatywala maszyna Rush Service, lot sto trzynascie do Paryza. Kolejny lot zaplanowano dopiero za poltorej godziny, ale Paryz, wielki europejski wezel komunikacyjny, jak najbardziej mu odpowiadal. Stamtad bez trudu dostanie sie do Budapesztu.
Wyszedl na mokry asfalt. Lalo teraz jak z cebra, lecz burza ustala, nie slyszal nawet grzmotow. To dobrze, bo nie chcialby, zeby opozniono lot. Przyspieszyl kroku.
Terminal numer trzy. Zanim tam doszedl, przemokl do suchej nitki. Popatrzyl w lewo, potem w prawo i ruszyl do magazynu Rush Service. Malo ludzi, to niedobrze; latwiej jest wmieszac sie w tlum. Drzwi dla personelu. Wsunal identyfikator do czytnika i drzwi otworzyly sie z milym dla ucha kliknieciem. Labirynt korytarzy, sciany z szarych pustakow, pomieszczenia zastawione pod sufit skrzyniami, wszedzie przytlaczajacy zapach zywicznego drewna, trocin i kartonu. Panowala tu atmosfera nietrwalosci i ulotnosci, lek przed bledem, mechanicznym czy ludzkim, poczucie zycia w nieustannym ruchu, regulowanym przez rozklady, harmonogramy i pogode. Nigdzie nie bylo ani jednego krzesla, niczego, na czym mozna by usiasc i odpoczac.
Patrzac prosto przed siebie, szedl pewnym, zdecydowanym krokiem z mina czlowieka upowaznionego. Po chwili zobaczyl kolejne drzwi, tym razem stalowe, z okienkiem na wysokosci glowy. Za drzwiami znajdowala sie plyta lotniska i rzad zaladowywanych i rozladowywanych samolotow. Ladownia samolotu Rush Service byla otwarta. Na mokrym asfalcie lezal waz paliwowy biegnacy do stojacej tuz obok cysterny. Przy wlewie czuwal zakapturzony pompiarz w placzu przeciwdeszczowym. Pilot i drugi pilot sprawdzali liste startowa.
Juz mial wsunac identyfikator do czytnika, gdy w kieszeni zadzwonila komorka Aleksa. Robbinet.
– Jacques, wyglada na to, ze zaraz wyrusze w droge. Mozesz wyjsc po mnie na lotnisko za jakies szesc, siedem godzin?
– Mais oui, mon amis. Zadzwon, kiedy wyladujesz. – Podal Bourne'owi numer. – Ciesze sie, ze wkrotce sie zobaczymy.
Bourne wiedzial, co Robbinet chcial powiedziec. Cieszylo go to, ze Bourne'owi udalo sie wymknac z sieci pod samym nosem agentow. Jeszcze nie, pomyslal, ale juz niedlugo. Tymczasem…
– Jacques, dowiedziales sie czegos o tym NX 20?
– Niestety, przyjacielu. Nikt o czyms takim nie slyszal. Bourne podupadl na duchu.
– A o Schifferze?
– Tu mialem troche szczescia. Doktor Felix Schiffer pracuje w Agencji Zaawansowanych Projektow Obronnych, a przynajmniej pracowal. Jason poczul sie, jakby dostal cios w brzuch.
– To znaczy?
Szelest papieru w sluchawce. Robbinet przekladal kartki z informacja- mi wywiadowczymi z waszyngtonskich zrodel.
– Bo juz nie pracuje. Odszedl trzy miesiace temu.
– Dlaczego?
– Nie mam pojecia.
– Zniknal? – spytal z niedowierzaniem Bourne. – Tak po prostu?
– Na to wyglada, chociaz w dzisiejszych czasach to nieprawdopodobne.
Bourne zamknal oczy.
– Nie, nie, to niemozliwe. On musi gdzies byc.
– W takim razie…
– Schiffer nie zniknal – przerwal mu Bourne. – 'Znikneli go'. Zawodowcy.
Musi znalezc sie w Budapeszcie mozliwie jak najszybciej. Jedynymi tropem byl teraz klucz do pokoju w hotelu Dunabius Grand na Wyspie Swietej Malgorzaty.
Zerknal na zegarek. Czas uciekal. Trzeba dzialac. Juz zaraz. Teraz.
– Jacques, dzieki, ze nadstawiales za mnie karku.
– Przykro mi, ze zdolalem sie dowiedziec tylko tyle. – Robbinet jakby sie zawahal. – Jason…
– Tak?
– Bonne chance.
Bourne schowal telefon do kieszeni, otworzyl stalowe drzwi i wyszedl na plyte lotniska. Chmury byly ciemne i niskie, padajacy deszcz wygladal na tle jaskrawych swiatel jak srebrzysta kurtyna, zaglebieniami w asfalcie