– Obudz sie! – mruknal i potrzasnal ja za ramie. – Musze jechac, a bez kawy nie pojade.
Bez slowa protestu wstala, wlozyla szlafrok i kapcie, i powlokla sie do kuchni.
Stary przetarl twarz, wszedl do lazienki i zamknal drzwi. Siedzac na muszli, zadzwonil do swego zastepcy. Dlaczego mialby spac, skoro jego przelozony nie spi? Ale ku jego konsternacji, Lindros byl juz na nogach.
– Przez cala noc siedzialem w archiwum czterdziestki – powiedziala; mial na mysli scisle tajne akta pracownikow CIA. – Wiem juz chyba wszystko o Conklinie i Bournie.
– Swietnie, to mi go znajdz.
– Wspolpracowali ze soba tak scisle, tyle razy nadstawiali jeden za drugiego karku, ze moim zdaniem to wysoce nieprawdopodobne, by Bourne go zamordowal…
– Przed chwila wezwala mnie Alonzo- Ortiz – burknal Stary z irytacja. – Mam jej to powtorzyc? Teraz? Po tej wpadce pod rondem Waszyngtona?
– No nie, ale…
– Slusznie, moj chlopcze, nie. Musze jej przedstawic konkretne fakty, zaniesc dobre wiadomosci.
Lindros odchrzaknal.
– W tej chwili nie mam zadnych. Bourne zniknal.
– Zniknal? Jezu Chryste, co ty tam robisz?
– Ten facet to magik.
– To czlowiek z krwi i kosci, tak samo jak my – zagrzmial dyrektor. – Cholera jasna, jakim cudem znowu sie wam wyslizgnal? Mieliscie byc przygotowani na wszystko!
– I bylismy. On po prostu…
– Zniknal, wiem. Tyle dla mnie masz? Ta baba urwie mi leb i polozy go sobie w kuchni na talerzu, ale najpierw ja urwe leb tobie!
Przerwal polaczenie, otworzyl drzwi i rzucil telefon na lozko. Ledwie wzial prysznic, ubral sie i wypil lyk kawy, ktora poslusznie przyniosla mu zona, przed dom zajechal sluzbowy samochod.
Wsiadl i przez kuloodporna szybe spojrzal na swoj dom. Fasada z ciemnoczerwonej cegly, kamienne wegly, w kazdym oknie dzialajace okiennice. Kiedys dom nalezal do slynnego rosyjskiego tenora, Maksima jakiegos tam, a jemu spodobal sie dlatego, ze mial w sobie cos matematycznie eleganckiego, cos arystokratycznego, czego na prozno szukac w budynkach z mlodszych rocznikow. Ale najbardziej przypadlo mu do gustu poczucie prywatnosci, swoistego odosobnienia, jakie zapewnialo wylozone kamiennymi plytami podworze za szpalerem bujnych topoli i ogrodzeniem z recznie kutego zelaza.
Rozparl sie wygodnie na tylnym siedzeniu lincolna i patrzyl na spiacy Waszyngton. Chryste, pomyslal. O tej porze nie spia tylko pieprzone sikorki. Czy nie przysluguje mi przywilej wieku? Czy po tylu latach sluzby nie moglbym pospac chociaz do szostej?
Wpadli na Arlington Memorial Bridge. Potomac byl stalowoszary i plaski jak pas startowy na lotnisku. Na drugim brzegu, nad doryckim – mniej wiecej doryckim – mauzoleum Lincolna gorowal pomnik Waszyngtona, ciemna, posepna iglica podobna do wloczni, jakimi Spartanie przeszywali kiedys serca swoim wrogom.
Ilekroc zamyka sie nad nim woda, slyszy melodyjny dzwiek, jakby dzwoneczki mnichow rozbrzmiewajace echem miedzy porosnietymi lasem turniami. Mnichow, na ktorych polowal, kiedy byl u Czerwonych Khmerow. Czuje tez zapach… czego? Co to jest? Cynamon. Tak, czuje zapach cynamonu. Wroga, klebiaca sie woda jest przesycona dochodzacymi nie wiadomo skad odglosami i przejmujacym aromatem. Wciaga go, a on znowu tonie. Bez wzgledu na to, jak desperacko walczy, jak rozpaczliwie wyciaga rece ku powierzchni, czuje, ze obracajac sie wokol wlasnej osi, opada coraz nizej i nizej, jakby obciazono go olowiem. Chwyta gruby sznur przywiazany do kostki u lewej nogi, ale sznur jest tak sliski, ze nie moze zacisnac na nim palcow. Co jest na jego koncu? Patrzy w cienista glebine. Koniecznie musi wiedziec, co chce go zabic, jakby ta wiedza mogla go uratowac przed jakas bezimienna potwornoscia. Wciaz opada, wiruje i opada w mrok, nie potrafiac zrozumiec, dlaczego znalazl sie w tym rozpaczliwym polozeniu. Na koncu napietego sznura dostrzega zamazany ksztalt – ksztalt czegos, co pcha go w ramiona smierci. Emocje zatykaja mu usta jak garsc pokrzyw i gdy probuje dociec, czym ten ksztalt jest, ponownie, tym razem wyrazniej, slyszy ow melodyjny dzwiek. Nie, to nie dzwoneczki, to cos innego, cos intymniejszego i prawie zapomnianego. W koncu rozpoznaje wciagajacy go w glebine ksztalt: to ludzkie cialo. I nagle zaczyna szlochac…
Chan obudzil sie gwaltownie z gluchym, zdlawionym skowytem. Mocno zagryzl warge i rozejrzal sie po ciemnej kabinie. Okno, za oknem czarna noc. Zasnal, chociaz przysiagl sobie, ze tego nie zrobi, zeby uniknac powracajacych koszmarow. Wstal, poszedl do toalety, papierowym recznikiem wytarl spocona twarz i rece. Byl bardziej zmeczony niz przed startem. Gdy patrzyl w lustro, pilot oglosil, ze na lotnisku Orly wyladuja za cztery godziny i piecdziesiat minut. Dla niego byla to cala wiecznosc.
Gdy wyszedl, przed drzwiami stala kolejka. Wrocil na miejsce. Wedlug tego krawca, Fine'a, Bourne gdzies sie wybieral. I mial przy sobie te przesylke od Conklina. Zechce sie za niego podac? To mozliwe. Na jego miejscu Chan by tak zrobil.
Spojrzal w czarne okno. Wiedzial tylko tyle, ze Bourne go wyprzedza, ze jest juz pewnie w Paryzu, lecz nie mial watpliwosci, ze Paryz to tylko przystanek na jego drodze. Dokad zmierzal? Tego Chan musial sie dopiero dowiedziec.
Asystentka doradczyni do spraw bezpieczenstwa narodowego dyskretnie odchrzaknela. Stary zerknal na zegarek. Ta suka, Roberta Alonzo- Ortiz, kazala mu czekac prawie czterdziesci minut. Tu, w waszyngtonskim swiecie wladzy, tego rodzaju gierki byly czyms normalnym, ale Jezu Chryste, przeciez to nie facet, tylko baba! A on tez jest czlonkiem Krajowej Rady Bezpieczenstwa. Tak, ale ja mianowal prezydent. Mianowal i sluchal jak nikogo innego. I gdzie jest teraz Brent Scowcroft, do ciezkiej cholery? Za Forda i Busha byl. Byl i sie zmyl. Z przyklejonym do twarzy usmiechem Stary odwrocil sie od okna, w ktore patrzyl, myslac o stu rzeczach naraz.
– Moze pan wejsc – zagruchala slodko asystentka. – Wlasnie skonczyla rozmawiac z prezydentem.
Ta zdzira nie przepusci zadnej okazji, pomyslal dyrektor. Musi, po prostu musi mi pokazac, kto tu rzadzi.
Roberta Alonzo- Ortiz okopala sie za biurkiem, olbrzymim antycznym grzmotem, ktory przywiozla tu na wlasny koszt. Stary uwazal, ze jest absurdalnie wielkie, zwlaszcza ze nie bylo na nim nic oprocz brazowego kompletu na piora, ktory dostala od prezydenta w dniu nominacji. Nie ufal ludziom, ktorzy mieli czyste biurka. Za biurkiem byl stojak, a w stojaku – jakzeby inaczej? – amerykanska flaga i flaga z prezydenckim orlem. Miedzy flagami znajdowalo sie okno z widokiem na Park Lafayette'a. Przed biurkiem staly dwa wyscielane krzesla z wysokim oparciem. Stary poslal w ich strone teskne spojrzenie.
Doradczyni tryskala energia. Miala na sobie granatowy kostium i biala jedwabna bluzke, a w uszach zlote klipsy z amerykanska flaga.
– Wlasnie rozmawialam z prezydentem – zaczela bez wstepow. Nie powiedziala nawet: 'Dzien dobry' czy 'Zechce pan usiasc'.
– Wiem. Pani asystentka mi mowila.
Pani Alonzo- Ortiz lypnela na niego spode lba. Nie znosila, kiedy jej przerywano.
– Rozmawialismy o panu.
Dyrektor poczerwienial z gniewu, chociaz bardzo tego nie chcial.
– W takim razie powinienem chyba przy tym byc.
– Owszem, nie byloby to niestosowne – odparla doradczyni i zeby nie zdazyl odpowiedziec na ten slowny policzek, dodala szybko: – Do otwarcia szczytu w Reykjaviku zostalo piec dni. Wszystko jest zapiete na ostatni guzik, dlatego boli mnie, ze po raz kolejny musze powtorzyc, iz stapamy po wyjatkowo cienkim lodzie. Szczyt musi przebiec spokojnie, bez najmniejszych zaklocen, a juz na pewno nie moze go zaklocic oblakany morderca z CIA. Prezydent chce, zeby spotkanie w Reykjaviku zakonczylo sie pelnym sukcesem. Zamierza wykorzystac ten sukces w kampanii wyborczej, liczac na reelekcje. Co wiecej, ma nadzieje, ze szczyt w Reykjaviku bedzie jego spuscizna. – Polozyla rece na blyszczacym blacie. – Powiem bez ogrodek: ten szczyt jest moim absolutnym priorytetem. Jesli wszystko sie uda, beda nas podziwiac przyszle pokolenia.
Gadala, a Stary wciaz stal, bo nie poprosila go, zeby usiadl. Reprymenda miala oczywisty podtekst i byla tym bardziej ponizajaca. Pogrozki, zwlaszcza te zawoalowane, mial gdzies. Ale czul sie jak uczniak, ktoremu za kare kazano zostac po lekcjach w szkole.
– Musialam go zawiadomic o nieudanej akcji pod rondem Waszyngtona. – Powiedziala to tak, jakby dyrektor kazal jej wylac kubel gowna w Gabinecie Owalnym. – Kazda porazka ma swoje konsekwencje. Tej musi pan wbic kolek w serce, zeby mozna bylo jak najszybciej o niej zapomniec. Rozumie pan?
– Doskonale.