– To on! – Bagazowy postukal palcem w zdjecie. – To on ukradl mi identyfikator.
– Jest pan tego pewien, monsieur? Niech pan dobrze sie przyjrzy. – Inspektor Alain Savoy podsunal bagazowemu zdjecie pod nos. Byli w betonowym pomieszczeniu, w terminalu numer trzy, gdzie Savoy postanowil zalozyc tymczasowa kwatere glowna. Miejsce wybral paskudne, bo cuchnelo tam plesnia i srodkami dezynfekcyjnymi. Wydawalo mu sie, ze zawsze bywal w takich miejscach.
– Tak – powiedzial bagazowy. – Wpadl na mnie, mruknal, ze boli go glowa. Dziesiec minut pozniej, kiedy chcialem otworzyc drzwi, identyfikatora juz nie bylo. To on mi go ukradl.
– Tak, wiemy – przerwal mu Savoy. – Od chwili zaginiecia system monitoringu wykryl go w dwoch miejscach. – Oddal bagazowemu identyfikator. Savoy nie grzeszyl wzrostem i byl na tym punkcie przewrazliwiony. Mial wymieta twarz, za dlugie, rozczochrane ciemne wlosy i wiecznie sciagniete usta, jakby nawet podczas wypoczynku nie przestawal dzielic ludzi na winnych i niewinnych. – Znalezlismy go w koszu na smieci.
– Dziekuje, panie inspektorze.
– Bedzie pan musial zaplacic grzywne; potraca panu dniowke.
– To oburzajace. Poskarze sie w zwiazku. Zorganizujemy demonstracje.
Savoy westchnal. Przywykl do takich pogrozek. Zwiazkowcy ciagle organizowali demonstracje.
– Ta kradziez. Pamieta pan cos jeszcze?
Bagazowy pokrecil glowa i inspektor go odprawil. Westchnal jeszcze raz i popatrzyl na zdjecie, ktore przyslano mu faksem. Obok zdjecia widnialy namiary agenta CIA prowadzacego sprawe. Savoy wyjal trzyzakresowa komorke i wybral numer.
– Martin Lindros, wicedyrektor CIA.
– Mowi inspektor Alain Savoy z Quai d'Orsay. Znalezlismy waszego zbiega.
– Co takiego?!
Na nieogolonej twarzy inspektora zagoscil lekki usmiech. Quai d'Orsay od zawsze trzymalo sie fartuszka CIA. Sytuacja wreszcie sie odwrocila, co sprawilo Savoyowi duza przyjemnosc, nie wspominajac juz o tym, ze – jak na prawdziwego francuskiego patriote przystalo – odczuwal z tego powodu wielka dume.
– Tak. Jason Bourne wyladowal na lotnisku Charles'a de Gaulle'a o szostej rano naszego czasu. – Lindros glosno sapnal i Savoyowi zrobilo sie cieplej na sercu.
– Macie go? Zatrzymaliscie go?
– Niestety nie.
– Jak to nie? To gdzie on jest?
– No wlasnie, w tym cala tajemnica. – Zapadlo milczenie, tak dlugie, ze inspektor poczul sie zobligowany je przerwac. – Monsieur Lindros? Jest pan tam?
– Jestem, jestem, przegladam notatki… – Znowu cisza, tym razem krotsza. – Alex Conklin mial w waszym rzadzie wspolpracownika, niejakiego Jacques'a Robbineta. Zna go pan?
– Certainement. Monsieur Robbinet jest ministrem kultury. Nie chce pan chyba powiedziec, ze tak wysoko postawiony urzednik panstwowy jest w zmowie z tym szalencem?
– Alez skad. Rzecz w tym, ze Bourne zamordowal juz monsieur Conklina i jesli jest w Paryzu, logiczne by bylo, ze moze teraz zapolowac na monsieur Robbineta.
– Chwileczke, prosze sie nie rozlaczac. – Robbinet. Savoy byl pewien, ze tego dnia widzial albo slyszal gdzies to nazwisko. Dal znak podwladne mu i ten podal mu plik dokumentow. Inspektor przejrzal szybko protokoly z przesluchan przeprowadzonych na lotnisku de Gaulle'a przez policje i sluzby bezpieczenstwa. Mial racje, nazwisko tam bylo. Podniosl telefon. – Monsieur Lindros? Tak sie sklada, ze pan minister dzisiaj tu byl.
– Na lotnisku?
– Tak. Co wiecej, przesluchano go w tym samym terminalu, w ktorym Bourne ukradl identyfikator jednemu z bagazowych. Minister zdenerwowal sie, slyszac jego nazwisko. Poprosil policjantow, zeby odprowadzili go do samochodu.
– To tylko potwierdza moja teoria. – Z podniecenia i niepokoju Lindrosowi zaczynalo brakowac tchu. – Panie inspektorze, musi pan go znalezc, i to jak najszybciej.
– Nie widze problemu. Po prostu zadzwonie do ministerstwa i…
– Nie, prosze tego nie robic – przerwal mu Lindros. – Ta operacja musi byc calkowicie tajna i stuprocentowo zabezpieczona.
– Przeciez Bourne nie moze…
– Monsieur, w trakcie tego krotkiego sledztwa skutecznie oduczylem sie uzywac tych slow, bo prosze mi wierzyc, ze Bourne moze. To niezwykle inteligentny i niebezpieczny morderca. Kazdemu, kto sie do niego zblizy, grozi smierc. Jasne?
– Pardon, monsieur?
Lindros sprobowal mowic troche wolniej.
– Bez wzgledu na to, jak bedzie pan szukal ministra Robbineta, musi pan to robic po cichu, nieoficjalnie. Jesli uda sie panu go zaskoczyc, istnieja szanse, ze zaskoczy pan rowniez Bourne'a.
– D 'accord. – Savoy wstal i poszukal wzrokiem plaszcza,
– Prosze posluchac, panie inspektorze – zakonczyl Lindros. – Obawiam sie, ze ministrowi grozi bardzo powazne niebezpieczenstwo. Teraz wszystko zalezy od pana.
Mijali betonowe bloki, biurowce i lsniace fabryki, w porownaniu z amerykanskimi, wszystkie niskie, przysadziste i tym brzydsze, ze niebo bylo zaciagniete posepnymi chmurami. Skrecili w CD47 i pojechali na zachod, na spotkanie nadciagajacej burzy.
– Jacques, dokad my wlasciwie jedziemy? – spytal Bourne. – Musze jak najszybciej byc w Budapeszcie.
– D 'accord – odrzekl Robbinet. Od czasu do czasu zerkal w lusterko, wypatrujac policji. Obaj wiedzieli, ze Quai d'Orsay to zupelnie inna sprawa; ich agenci jezdzili nieoznakowanymi samochodami, co kilka miesiecy zmieniajac marke i model. – Zarezerwowalem ci bilet na samolot, ktory odlecial piec minut temu, ale zanim wyladowales, uklad pionkow na
szachownicy ulegl zmianie. Firma glosno domaga sie twojej krwi i to wolanie slychac w kazdym zakatku swiata, wszedzie tam, gdzie CIA ma wplywy czy zna ludzi takich jak chocby ja.
– Przeciez musi byc jakies wyjscie…
– Oczywiscie, mon ami – przerwal mu z usmiechem Robbinet. – Wyjscie jest zawsze: nauczyl mnie tego niejaki Jason Bourne. – Ponownie skrecili na polnoc, na NI7. – Kiedy odpoczywales w bagazniku, ja nie proznowalem. O szesnastej z Orly odlatuje wojskowy samolot.
– Dopiero o czwartej? Nie lepiej dojechac do Budapesztu samochodem?
– Zbyt niebezpieczne, za duzo policji. Poza tym twoi rozwscieczeni przyjaciele z CIA postawili na nogi cala Quai d'Orsay. – Robbinet wzruszyl ramionami. – Wszystko zalatwione. Mam dla ciebie dobre papiery. Jako wojskowy nie bedziesz rzucal sie w oczy, zreszta lepiej odczekac, az policja zapomni o incydencie na lotnisku. – Wyprzedzili kilka wolno jadacych samochodow. – Do tego czasu musisz przywarowac.
Jason spogladal na ponury krajobraz za oknem. Po ostatnim spotkaniu z Chanem czul sie jak po zderzeniu z wylatujacym z szyn pociagiem. Ani przez chwile nie przestal zglebiac istoty dreczacego go bolu, podobnie jak uciska sie chory zab, zeby sprawdzic, jak daleko ten bol siega. Zawziecie dociekliwa czesc jego umyslu ustalila juz, ze Azjata nie powiedzial nic takiego, co dowodziloby, ze naprawde wie wszystko o nim i jego zmarlym synu. Robil aluzje, insynuowal, tak, ale do czego sie to sprowadzalo?
Czujac na sobie wzrok Robbineta, odwrocil glowe. Ten, zle interpretujac jego milczenie, powiedzial:
– Nie boj sie, mon ami. O szostej wieczorem bedziesz juz w Budapeszcie.
– Merci, Jacques. – Jason odpedzil od siebie smutne mysli. – Dzieki, ze zechciales mi pomoc. Co teraz?
– Alors, teraz jedziemy do Goussanwille. Nie jest to najpiekniejsza wies we Francji, ale znam tam kogos, kto na pewno cie zainteresuje.
Robbinet zamilkl i dlugo sie nie odzywal. Mial racje. Goussainville bylo jedna z wiosek, ktore ze wzgledu na bliskosc wielkiego lotniska przeksztalcono w nowoczesne miasta przemyslowe. Przygnebiajaca brzydote blokow, szklanych biurowcow i gigantycznych marketow, bardzo podobnych do Wal- Martu, tylko nieznacznie lagodzily ronda i chodniki wysadzane rzedami kolorowych kwiatow.
Pod deska rozdzielcza byl skaner, pewnie ministerialnego szofera, i gdy zajechali na stacje benzynowa, Bourne spytal Robbineta o czestotliwosc policji i Quai d'Orsay. Jacques poszedl zatankowac, a on wlaczyl skaner i przez chwile sluchal komunikatow, lecz nie bylo w nich informacji o incydencie na lotnisku ani w ogole niczego, co mogloby go zainteresowac.