– A pamiec jeszcze nigdy mnie nie zawiodla…
Stary czul, ze na skroni pulsuje mu zylka. Mial ochote przygrzmocic babie.
Powiedzialem, ze rozumiem.
Przez chwile taksowala go wzrokiem, jakby zastanawiala sie, czy mozna mu zaufac. W koncu spytala:
– Gdzie jest Jason Bourne?
– Uciekl z kraju. – Dyrektor zacisnal piesci tak mocno, ze zbielaly mu klykcie. Nie mogl, po prostu nie mogl jej powiedziec, ze Bourne zniknal, nic przeszloby mu to przez gardlo. Ale gdy tylko zobaczyl jej mine, zrozumial, ze popelnil blad.
– Uciekl? – powtorzyla. – Dokad?
Stary milczal.
– Rozumiem. Jesli ten czlowiek pojawi sie w Reykjaviku albo gdzies w poblizu…
– W Reykjaviku? Po co mialby tam jechac?
– Nie wiem. Jest oblakany. Juz pan o tym zapomnial? To odszczepieniec i buntownik. Dobrze wie, ze gdyby udalo mu sie tam dotrzec mimo scislych srodkow bezpieczenstwa, Stany Zjednoczone skompromitowalyby sie jak nigdy dotad. – Trzesla nia furia i pierwszy raz w zyciu Stary zaczynal sie jej bac. – Bourne ma umrzec – dodala twardym jak stal glosem. – Czy to jasne?
– Absolutnie. – Dyrektor byl zly. – Zabil dwoch ludzi, w tym mojego starego przyjaciela.
Doradczyni wstala i wyszla zza biurka.
– Chce tego sam prezydent. Zbuntowany agent, a – nie oszukujmy sie – zwlaszcza Bourne, to koszmar koszmarow. Ten czlowiek musi zginac. Czy wyrazam sie jasno?
Stary kiwnal glowa.
– Prosze mi wierzyc, on juz nie zyje – odrzekl. – Zniknal, jakby nigdy sie nie narodzil.
– Bog wszystko slyszy. A prezydent widzi. – Pani Alonzo- Ortiz zakonczyla audiencje nagle i arogancko, tak jak ja zaczela.
Poranne niebo bylo zachmurzone, padal smetny kapusniaczek. Paryz, miasto swiatel, nie wygladal najlepiej w deszczu. Mansardowe dachy byly szare i zamazane, a zwykle wesole i rojne kafejki posepne i opustoszale. Choc przytlumione, zycie toczylo sie dalej, lecz samo miasto w niczym nie przypominalo slonecznej metropolii, gdzie niemal na kazdym rogu rozbrzmiewa gwar rozmow i smiechy.
Bourne, wyczerpany fizycznie i psychicznie, prawie przez caly lot lezal zwiniety w klebek. Spal. Sen, choc czesto przerywany mrocznymi koszmarami, przyniosl mu tak potrzebne wytchnienie i zlagodzil bol, ktory dreczyl go przez pierwsza godzine po starcie. Budzil sie, zmarzniety i zesztywnialy, myslac o posazku Buddy na szyi Chana. Zdawalo sie, ze Budda z niego drwi, usmiecha sie szyderczo, jakby ukrywal przed nim jakas tajemnice. Wiedzial, ze jest wiele takich posazkow – w sklepie, w ktorym wybierali go z Dao, bylo ich co najmniej kilkanascie! Wiedzial tez, ze nosi je wielu Azjatow, na szczescie i dla ochrony.
Oczami wyobrazni znowu ujrzal twarz Chana, na ktorej malowal sie wyraz wyczekiwania i nienawisci, znowu uslyszal jego glos. 'Wiesz, co to jest, prawda?' I pelne pasji: 'Ten Budda jest moj. Rozumiesz? Moj!' Nie, to niemozliwe, myslal. Chan nie jest Joshua. Jest inteligentny, tak, lecz okrutny: to wielokrotny morderca. Nie moze byc moim synem.
Mimo silnych bocznych wiatrow nad wschodnim wybrzezem Stanow samolot wyladowal na miedzynarodowym lotnisku Charles'a de Gaulle'a mniej wiecej o czasie. Bourne mial ochote uciec z ladowni, gdy jeszcze kolowali, ale sie powstrzymal.
Cos za nimi ladowalo. Gdyby wyskoczyl juz teraz, bylby jak na widelcu i zauwazono by go w miejscu, gdzie nie powinien przebywac nawet personel naziemny. Dlatego cierpliwie zaczekal, az maszyna podkoluje blizej terminalu.
Kiedy zwolnila, uznal, ze juz pora; silniki wciaz pracowaly, wciaz byli w ruchu i wiedzial, ze teraz nie podejdzie do niej zaden mechanik. Otworzyl luk i wyskoczyl na asfalt w chwili, gdy tuz obok powolutku przejezdzala cysterna. Stanal na tylnym stopniu i natychmiast go zemdlilo, bo odor lotniczego paliwa obudzil wspomnienie niespodziewanego ataku Chana. Zeskoczyl na ziemie szybko, lecz bez pospiechu i ruszyl w strone terminalu.
W przejsciu zderzyl sie z bagazowym. Przytknal reke do czola, przeprosil go wylewnie po francusku, skarzac sie na migrene, skrecil za rog korytarza i skradzionym bagazowemu identyfikatorem otworzyl dwoje drzwi do hali glownej, ktora – ku jego konsternacji – okazala sie zwyklym, troche tylko przerobionym hangarem. Krecilo sie tam kilka osob, ale udalo mu sie przynajmniej ominac odprawe celna i paszportowa.
Przy pierwszej okazji wrzucil identyfikator do kosza na smieci; bagazowy zameldowal juz pewnie o jego utracie i Jason nie chcial, zeby zlapano go z dowodem rzeczowym w reku. Stanal pod wielkim zegarem i przestawil godzine. W Paryzu bylo po szostej. Potem zadzwonil do Robbineta i powiedzial mu, gdzie jest.
Minister byl nieco zaskoczony.
– Przyleciales czarterem? – spytal.
– Nie, transportowcem.
– Bon, to by wyjasnialo, dlaczego jestes w starym terminalu numer trzy. Pewnie skierowano was tam z Orly. Nigdzie sie nie ruszaj, zaraz przyjade. – Robbinet zachichotal. – Tymczasem witaj w Paryzu, mon ami. Niechaj ci, co cie scigaja, maja pecha. Niechaj ogarnie ich zamet i konfuzja.
Bourne poszedl sie umyc. W toalecie spojrzal w lustro i zobaczyl wymizerowana twarz, udreczone oczy i zakrwawiona szyje czlowieka, ktorego ledwo rozpoznal. Oblal woda glowe, zmywajac pot, brud i resztki makijazu; wilgotnym papierowym recznikiem przetarl rane na szyi. Mu- 3 sial jak najszybciej postarac sie o antybiotyk w kremie.
Czul gule w zoladku i chociaz nie byl glodny, wiedzial, ze powinien cos zjesc. Co jakis czas pojawial mu sie w ustach smak paliwa przywolujacy mdlosci tak silne, ze Bourne'owi do oczu naplywaly lzy. Zeby o tym nie myslec, przez piec minut rozciagal sie i przez piec kolejnych gimnastykowal, rozprostowujac zesztywniale rece i nogi. Bolaly go wszystkie miesnie, lecz nie zwracal na to uwagi. Koncentrowal sie na oddechu, rownym i glebokim.
Gdy wyszedl z toalety, Robbinet juz czekal, wysoki, dobrze zbudowany i wysportowany, w ciemnym garniturze w jodelka, blyszczacych butach z naszywanymi noskami i stylowym tweedowym plaszczu. Troche sie postarzal i posiwial, ale poza tym dokladnie odpowiadal Robbinetowi z okruchow pamieci Bourne'a.
Natychmiast go zauwazyl i usmiechnal sie szeroko, lecz zamiast do niego podejsc, dyskretnym ruchem glowy wskazal w prawo. Bourne spojrzal w tamta strone i od razu zrozumial. Do hangaru weszlo kilku funkcjonariuszy Police Nationale – przesluchiwali personel, bez watpienia szukajac czlowieka, ktory ukradl bagazowemu identyfikator. Jason ruszyl przed siebie swobodnym, naturalnym krokiem. Byl juz niemal w drzwiach, gdy zauwazyl dwoch policjantow, ktorzy z przewieszonymi przez piers pistoletami maszynowymi uwaznie przypatrywali sie twarzom wchodzacych i wychodzacych z terminalu ludzi.
Jacques tez ich zobaczyl. Zmarszczywszy czolo, szybko wyprzedzil Bourne'a i zajal ich rozmowa. Gdy sie przedstawil, powiedzieli mu, ze sa na akcji, szukaja podejrzanego domniemanego terrorysty – ktory ukradl bagazowemu identyfikator. Pokazali mu jego zdjecie.
Nie, minister go nie widzial. Nie widzial, lecz nagle przybral zalekniony wyraz twarzy. Moze – czy to w ogole mozliwe? – ten terrorysta poluje na niego. Czy byliby tak uprzejmi i odprowadzili go do samochodu?
Gdy tylko sie oddalili, Jason szybko wyszedl na spowity szara mgielka parking. Zobaczyl, jak policjanci podchodza z Robbinetem do jego peugeota, i skrecil w przeciwna strone. Jacques wsiadl do samochodu, poslal mu ukradkowe spojrzenie i podziekowal policjantom, ktorzy zawrocili do drzwi terminalu.
Robbinet zatoczyl luk i skrecil w kierunku wyjazdu. Znalazlszy sie poza zasiegiem wzroku tamtych, zwolnil i opuscil boczna szybe.
– Niewiele brakowalo, mon ami.
Jason chcial wsiasc, ale Jacques pokrecil glowa.
– Postawili na nogi cale lotnisko, na pewno jest ich wiecej. – Pociagnal za dzwignie i otworzyl bagaznik. – Wskakuj. Niezbyt tam wygodnie, ale bezpieczniej niz tu.
Bez slowa sprzeciwu Bourne wszedl do bagaznika, zatrzasnal klape i pojechali. Jacques mial racje; zanim opuscili teren lotniska, musieli zaliczyc blokade obsadzona przez funkcjonariuszy Police Nationale i druga, gdzie czuwali agenci Quai d'Orsay, francuskiego odpowiednika CIA. Robbinet byl ministrem, wiec nie mieli zadnych klopotow, ale dwa razy pokazywano mu zdjecie Bourne'a i pytano, czy go nie widzial.
Skrecili na Al i dziesiec minut pozniej przystaneli w zatoczce. Jason przesiadl sie na przedni fotel, Jacques dodal gazu i ruszyli na polnoc.