szedl, nie chcac, zeby go zauwazono. To jedyne sensowne wytlumaczenie.
Ma racje, pomyslal Bourne. Oczywiscie, ze ma racje. Wscieklosc nagle minela. Co ja robie? Dlaczego napadam na Bogu ducha winnego czlowieka? Cofnal rece.
– Przepraszam. Mialem ciezki dzien, trudne negocjacje…
– Nie szkodzi. – Drzacymi rekami Hazas poprawil marynarke i krawat, nie spuszczajac Bourne'a z oczu, jakby bal sie, ze znow sie na niego rzuci. – Tak bywa. Interesy wywoluja wielki stres. – Zakaszlal, powoli dochodzac do siebie. – Proponuje kuracje odswiezajaca w naszym centrum odnowy. Nie ma to jak laznia parowa i wanna z masazem. Pomoze panu odzyskac rownowage wewnetrzna.
– To bardzo milo z panskiej strony, moze pozniej.
– Centrum zamykamy o dziewiatej – odparl Hazas; szaleniec wypowiedzial pierwsze rozsadne zdanie, wiec wyraznie mu ulzylo. – Ale wystarczy zatelefonowac i na pewno na pana zaczekaja.
– Innym razem, bardzo dziekuje – odrzekl Bourne, otwierajac drzwi. – Moze pan przyslac mi na gore paste i szczoteczke do zebow? Zapomnialem zabrac ze soba.
Po wyjsciu Bourne'a Hazas otworzyl szuflade i trzesacymi sie rekami wyjal butelke wodki. Nalewajac, uronil kilka kropel na otwarta ksiege. Mial to gdzies. Wychylil kieliszek jednym haustem i odczekal, az palacy trunek dotrze do zoladka. Troche spokojniejszy, podniosl sluchawke telefonu i wybral numer.
– Przyjechal dziesiec minut temu – powiedzial; nie musial sie przedstawiac. – Wrazenia? To wariat. Jak to? Tak to: nie chcialem mu powiedziec, kto przyniosl paczke, i omal mnie nie udusil.
Sluchawka wyslizgiwala mu sie ze spoconej dloni, wiec przelozyl ja do drugiej reki i nalal sobie wodki na dwa palce.
– Alez skad, oczywiscie, ze mu nie powiedzialem, a w ksiedze nie ma zadnego wpisu. Osobiscie tego dopilnowalem. Trzeba oddac mu sprawiedliwosc, ze dokladnie to sprawdzil… Tak, pojechal na gore. Na pewno.
Wcisnal widelki, wybral kolejny numer i przekazal te sama wiadomosci komus innemu, znacznie bardziej przerazajacemu. Potem opadl ciezko na fotel i zamknal oczy. Dzieki Bogu, ze mam juz to za soba, pomyslal,
Jason wjechal winda na ostatnie pietro. Otworzyl kluczem podwojne drzwi z tekowego drewna i wszedl do duzego, luksusowo urzadzonego apartamentu. Za oknem byl stuletni park, gesty i ciemny. Wyspa Swietej Malgorzaty… W trzynastym wieku Malgorzata, corka krola Beli IV, wstapila do klasztoru siostr dominikanek, ktorego jaskrawo oswietlone ruiny widac bylo na wschodnim brzegu. Rozbierajac sie po drodze, Bourne od razu ruszyl do lsniacej czystoscia lazienki. Do paczki nawet nie zajrzal. Rzucil ja na lozko.
Przez dziesiec blogich minut stal pod strumieniem niemal wrzacej wody, a potem namydlil sie dokladnie, zeby zmyc z siebie brud i pot. Ostroznie pomacal zebra i miesnie piersi, oceniajac wyrzadzone przez Chana szkody. Bardzo bolalo go prawe ramie, wiec przez dziesiec minut ostroznie je rozciagal i delikatnie masowal. Gdy chwycil sie szczebla drabinki na cysternie, omal nie wyskoczylo mu ze stawu i bolalo jak wszyscy diabli. Pewnie pozrywal sobie sciegna, ale w tej chwili nic nie mogl na to poradzic. Musial po prostu uwazac na reke.
Potem trzy minuty lodowatego prysznica i wyszedl z kabiny. Wytarl sie, wlozyl gruby, mieciutki szlafrok, usiadl na lozku i otworzyl paczke. W srodku byl pistolet i naboje.
Dlugo siedzial nieruchomo i patrzyl. Pistolet mial w sobie cos zlowrogiego, saczaca sie z lufy ciemnosc… I nagle zdal sobie sprawe, ze ta ciemnosc wyplywa z jego podswiadomosci. W mgnieniu oka zrozumial, ze prawdziwa rzeczywistosc nie ma nic wspolnego z tym, co wyobrazal sobie w centrum handlowym, ze nie jest ani starannie poukladana, ani racjonalna, jak matematyczne rownanie. W prawdziwym swiecie panowal chaos, a racjonalnosc byla jedynie systemem, w ktory ludzie probowali ujac przypadkowe zdarzenia, zeby stworzyc chocby pozory ladu. Zrozumial ze zdziwieniem, ze tam, na dole, nie wsciekl sie na Hazasa, tylko na Chana. Chan sledzil go, przesladowal i w koncu go dopadl. A on nie pragnal niczego wiecej, jak tylko zmiazdzyc mu twarz, rozetrzec ja na proch i wymazac z pamieci.
Rzezbiony posazek Buddy. Oczami wyobrazni ujrzal czteroletniego Joshue. W Sajgonie zapadal zmierzch i niebo lsnilo zielonozlotym blaskiem. Gdy wrocil z pracy, Joshua biegal nad brzegiem rzeki. Webb – David Webb – wzial go w ramiona, zakrecil nim dokola i ucalowal w oba policzki, chociaz chlopiec bardzo sie wzbranial. Nie lubil, jak ojciec go caluje.
Potem utulil go do snu. Za oknami graly swierszcze i kumkaly zaby, a po przeciwleglej scianie pokoju sunely swiatla plynacych rzeka barek. Czytal bajke, a Joshua sluchal. W sobote rano wzial rekawice, ktora przywiozl az ze Stanow, i zagrali w bejsbol. W promieniach slonca niewinna twarz syna emanowala swietlistym blaskiem.
Szybko zamrugal i wbrew sobie ujrzal Budde na szyi Chana. Zerwal sie z lozka, z gardlowym krzykiem zrzucil ze stolu lampe, bibularz, podkladke i krysztalowa popielniczke, i zacisnietymi piesciami zaczal okladac sie po glowie. Z rozpaczliwym jekiem upadl na kolana i jak osierocone dziecko kiwal sie do przodu i do tylu, dopoki nie otrzezwil go dzwonek telefonu.
Znieruchomial. Z trudem zebral mysli. Telefon wciaz dzwonil. Przez chwile mial ochote nie odbierac. Mimo to odebral.
– Mowi Janos Vadas. – Cichy, zachrypniety od papierosow glos. – Kosciol Swietego Macieja. Punktualnie o polnocy, ani sekundy pozniej. – Zanim Jason zdazyl cokolwiek powiedziec, Vadas sie rozlaczyl.
Jason Bourne zginal. Jason Bourne nie zyje – Chan poczul sie tak, jakby wywrocono go na druga strone, jakby w jednej chwili odslonieta wszystkie nerwy i wystawiono je na dzialanie zracego powietrza. Dotknal reka czola, zeby sie upewnic, czy w srodku nie plonie.
Byl na Orly, rozmawial z Quay d'Orsay. Zdobycie informacji okazalo sie smiesznie latwe: udal reportera z 'Le Monde'. Legitymacje kupil od paryskiego wspolpracownika, za horrendalna cene. Cena byla bez znaczenia – pieniedzy mial w brod – ale czekanie troche go zdenerwowalo. Mijaly minuty, godziny, nadszedl wieczor i cierpliwosc, ktora zawsze sie chlubil, w koncu sie wyczerpala. W chwili gdy zobaczyl Davida Webba – a raczej Jasona Bourne'a – czas zmienil bieg i przeszlosc stala sie nagle terazniejszoscia. Znowu zacisnal piesci, znowu poczul, ze pulsuja mu skronie. Odkad go namierzyl, ilez to razy omal nie postradal zmyslow? Najgorsze chwile przezyl, siedzac na lawce w parku na starowce i rozmawiajac z nim jakby nigdy nic, jakby przeszlosc nie miala znaczenia, jakby chodzilo o zycie kogos, kogo Chan tylko sobie wyobrazil. Nierzeczywistosc tego spotkania – chwila, o ktorej marzyl od lat, o ktora sie modlil – zupelnie go wypatroszyla, rozorala mu wszystkie nerwy, wywlekla na wierzch wszystkie uczucia, ktore przez tyle lat probowal okielznac i stlumic – niewiele brakowalo i by zwymiotowal. A teraz to. Wiadomosc o smierci Bourne'a uderzyla go jak obuchem. Zamiast zniknac, wypelniajaca go otchlan stala sie jeszcze wieksza, jeszcze glebsza, jakby chciala go wessac i pozrec. Nie mogl tego zniesc, musial stad uciec.
Z notatnikiem w reku rozmawial z rzecznikiem prasowym Quai d'Orsay, a juz w nastepnej chwili jakas niewidzialna sila cisnela go w gaszcz wietnamskiej dzungli, do bambusowej chaty misjonarza Richarda Wicka, wysokiego, szczuplego, ponurego mezczyzny, ktory znalazl go na bagnach po ucieczce od przemytnika broni. Mimo swego wygladu Wick lubil sie smiac, a w brazowych oczach mial cos lagodnego i wspolczujacego. Nawracal Chana – Chana barbarzynce – probowal zrobic z niego chrzescijanina i byl srogim nauczycielem, ale w chwilach bardziej intymnych, jak chocby przy czy po kolacji, byl mily i lagodny, i w koncu zdobyl jego zaufanie.
Chan zaufal mu do tego stopnia, ze pewnego wieczoru postanowil opowiedziec mu o swojej przeszlosci, odslonic przed nim dusze. Chcial zostac uleczony, uzdrowiony, chcial zwymiotowac ropien, ktory saczyl w niego smiertelny jad i nieustannie sie rozrastal. Pragnal wyrzucic z siebie wscieklosc za to, ze go porzucono, wyzbyc sie jej do samego konca, bo wreszcie zrozumial, ze jest wiezniem najskrajniejszych uczuc i emocji.
Bardzo chcial mu to wszystko opisac, powiedziec, co go dreczy, lecz nie znalazl okazji. Wick byl za bardzo zajety niesieniem slowa bozego na tych 'zapomnianych przez Boga bagniskach'. Dlatego zalozyl i prowadzil kilka grup studiujacych Pismo Swiete i zapisal go na wszystkie zajecia. Mial tez swoja ulubiona rozrywke: kazal mu stawac przed grupa i recytowac z pamieci fragmenty Biblii. Chan czul sie wtedy jak skretynialy medrzec, ktorego pokazuja za pieniadze w lunaparku.
Nienawidzil tego, te wystepy go upokarzaly. Dziwne, ale im bardziej Wick byl z niego dumny, tym upokorzenie bylo wieksze. Ktoregos dnia trafil do nich nowy chlopiec, sierota, syn znajomych Wicka, w dodatku bialy, i pewnie dlatego misjonarz przelal na niego cala milosc i uwage, ktorej Chan tak bardzo laknal i ktorej – dopiero teraz zdal sobie z tego sprawe – nigdy tak naprawde nie mial. Mimo to odrazajace wystepy przed grupa nie ustaly, a nowy siedzial bez slowa i przygladal mu sie, wolny od wstydu i upokorzenia.
Chan nigdy tego Wickowi nie wybaczyl i dopiero w dniu ucieczki pojal glebie jego zdrady. Jego dobroczynca i opiekun wcale sie nim nie interesowal; chodzilo mu wylacznie o powiekszenie kolekcji nawroconych, o podarowanie Bogu jeszcze jednej owieczki.