Do strasznej rzeczywistosci przywrocil go dzwonek telefonu. Spojrzal na wyswietlacz, przeprosil rzecznika i odszedl na bok, szukajac anonimowosci w tlumie dziennikarzy.
– Coz za niespodzianka.
– Gdzie jestes? – rzucil krotko Spalko, jakby mial na glowie za duzo spraw.
– Na Orly. Wlasnie dowiedzialem sie, ze Webb nie zyje.
– Ach tak?
– Podobno wpadl motocyklem na ciezarowke. – Chan czekal na reakcje, ale Spalko milczal. – Nie cieszy sie pan? Nie tego pan chcial?
– Nie oblewaj jego smierci przedwczesnie, Chan – odparl oschle Spalko. – Moj czlowiek z hotelu Dunabius Grand doniosl mi wlasnie, ze wprowadzil sie do nich niejaki Conklin. Alexander Conklin.
Chan doznal tak silnego wstrzasu, ze ugiely sie pod nim nogi i musial oprzec sie o sciane.
– Webb?
– A ktozby? Duch Conklina?
Chan stwierdzil z rozdraznieniem, ze czolo ma zlane zimnym potem.
– Skad pewnosc, ze to on?
– Moj czlowiek go opisal, widzialem policyjne zdjecie.
Chan zacisnal zeby. Czul, ze rozmowa zle sie skonczy, mimo to nieublaganie parl naprzod.
– Wiedzial pan, ze David Webb to Jason Bourne. Dlaczego nie powiedzial mi pan prawdy?
– Nie widzialem powodu- odparl beznamietnie Spalko. – Chciales Webba, dalem ci Webba. Nie mam zwyczaju czytac w czyichs myslach. Ale pochwalam twoja rzutkosc i przedsiebiorczosc.
Chanem wstrzasnal spazm gniewu. Z trudem zapanowal nad glosem.
– Jak pan mysli, skoro Bourne dotarl az do Budapesztu, jak szybko pana wytropi?
– Przedsiewzialem juz kroki, zeby do tego nie doszlo – odrzekl Spalko. – Ale pomyslalem sobie, ze nie musialbym tego robic, gdybys zabil sukinsyna wtedy, kiedy miales okazje.
Chan, nie ufajac czlowiekowi, ktory go oklamal i ktory probowal grac nim jak pionkiem na szachownicy, poczul jeszcze silniejszy gniew. Spalko chcial, zeby to on zabil Bourne'a, ale dlaczego? Zanim dokona swojej prywatnej zemsty, musi sie tego dowiedziec. Stracil resztke opanowania, wiec glos mial szorstki i ostry.
– Dobrze, zabije go – powiedzial. – Ale na moich warunkach i wedlug mojego, nie panskiego kalendarza.
Humanistas Ltd. miala trzy hangary na lotnisku Ferihegya. W jednym z nich, przy malym samolocie odrzutowym z firmowym logo na burcie – ludzka dlon, na dloni zielony krzyz – stala ciezarowka z kontenerem. Umundurowani mezczyzni konczyli zaladunek skrzyn z bronia, ktore liczyl i porownywal z lista stojacy obok Hasan Arsienow. Gdy odszedl na chwile, zeby z kims porozmawiac, Spalko spojrzal na Zine i powiedzial:
– Za kilka godzin lece na Krete. Chce, zebys poleciala ze mna.
Zina szeroko otworzyla oczy.
– Mam wrocic z Hasanem do Czeczenii, zeby dokonczyc przygotowania do naszej misji.
Spalko spojrzal na nia przenikliwie.
– Hasan cie tam nie potrzebuje. Co wiecej, uwazam, ze poradzi sobie lepiej, jesli… nie bedziesz go rozpraszala.
Nie mogla oderwac od niego oczu.
– Chce, zeby wszystko bylo zupelnie jasne, Zino. – Arsienow wracal do nich. – To nie rozkaz. Decyzja nalezy wylacznie do ciebie.
Mimo dwuznacznej sytuacji i pospiechu mowil powoli i wyraznie, zeby dotarlo do niej kazde slowo. Dawal jej szanse – z czego nie zdawala sobie sprawy – lecz bylo oczywiste, ze jest to przelomowa chwila jej zycia, ze cokolwiek postanowi, nie bedzie odwrotu; powiedzial to tak, ze musiala zrozumiec. Decyzja nalezala do niej, tak, ale Zina czula, ze jesli powie 'nie', cos sie dla niej na zawsze skonczy. Rzecz w tym, ze wcale nie chciala odmowic.
– Zawsze chcialam zobaczyc Krete – szepnela; Arsienow byl tuz- tuz.
Spalko kiwnal glowa i spojrzal na Hasana.
– Wszystko sie zgadza?
Czeczen spojrzal na nich znad podkladki z klipsem.
– Jakzeby inaczej, Szejku? – Zerknal na zegarek. – Za godzine wracamy do kraju.
– Zina poleci na Krete – odparl swobodnie Spalko. – Na Wyspach Owczych przerzucamy bron na kuter rybacki, potem plyniemy do Islandii i chce, zeby ktores z was tam bylo. Ty musisz wracac do oddzialu. Na pewno wypozyczysz mi ja na kilka dni – dodal z usmiechem.
Arsienow zmarszczyl czolo, zerknal na Zine, ktora – jak na bystra kobiete przystalo – odpowiedziala mu obojetnym spojrzeniem, i kiwnal glowa.
– Oczywiscie, jak sobie zyczysz, Szejku.
Spalko sklamal i Zina stwierdzila, ze to ja interesuje. Wciagnal ja do swego malego spisku, dlatego byla podniecona i zdenerwowana. Widziala mine Hasana i przez chwile miala wyrzuty sumienia, ale zaraz potem pomyslala o czekajacej ja tajemnicy i o slodkim jak miod glosie Szejka. 'Za kilka godzin lece na Krete. Chce, zebys poleciala ze mna'.
Spalko wyciagnal reke i Arsienow uscisnal ja jak rzymski wojownik.
– La illaha Allah.
– La illaha Allah – odrzekl Hasan, lekko pochylajac glowe.
– Przed hangarem czeka limuzyna. Odwiezie cie do terminalu. Do zobaczenia w Reykjaviku, przyjacielu. – Spalko odszedl, zeby porozmawiac z pilotem; Zina musiala sie pozegnac ze swoim aktualnym kochankiem.
Chanem miotaly zupelnie nieznane emocje. Czekal na lotnisku juz od czterdziestu minut, mimo to wciaz nie mogl otrzasnac sie z szoku, jaki przezyl na wiesc, ze Bourne zyje. Z twarza ukryta w dloniach na prozno probowal doszukac sie w swiecie jakiegos sensu. Ktos taki jak on, czlowiek, ktorego przeszlosc nieustannie mieszala sie z terazniejszoscia, nie potrafil ujac go w zaden sensowny wzor. Przeszlosc byla tajemnica, a jego pamiec dziwka podswiadomosci, ladacznica, ktora znieksztalcala fakty i wydarzenia lub calkowicie je pomijala, wiernie sluzac wezbranemu jadem wrzodowi, ktory w nim rosl.
Ale te emocje byly jeszcze gwaltowniejsze i bardziej niszczace. O tym, ze Bourne zyje, dowiedzial sie od Spalki, i to doprowadzalo go do furii., Co sie stalo z jego wyostrzonymi zmyslami? Dlaczego niczego nie sprawdzil? Czy ktos tak dobrze wyszkolony jak Bourne wpadlby motocyklem na ciezarowke? I gdzie byly zwloki? Czy je zidentyfikowano? Rzecznik powiedzial, ze wciaz przeszukuja rozbity samochod: eksplozja i ogien dokonaly tak wielkich zniszczen, ze znalezienie czegokolwiek w poskrecanym i calkowicie wypalonym wraku moze potrwac wiele godzin, a nawet dni, i ze nawet wtedy moze nie wystarczyc im materialu do przeprowadzenia stuprocentowo pewnej identyfikacji. Zderzenie – na jego miejscu zrobilby to samo; przed trzema laty opracowal nawet identyczny wariant ucieczki podczas akcji w dokach Singapuru.
Ale wciaz nie dawalo mu spokoju inne pytanie i chociaz probowal o nim zapomniec, uporczywie powracalo. Co poczul w chwili, gdy dowiedzial sie, ze Bourne zyje? Radosc? Strach? Gniew? Rozpacz? Czy moze wszystko to naraz, mdlaca mieszanine nieokielznanych emocji, game odczuc na klawiaturze podswiadomosci?
Wywolano jego lot i wciaz oszolomiony stanal w kolejce do odprawy.
Zamyslony Spalko minal wejscie do kliniki Eurocenter Bio- I przy Hattyu utca 75. Wygladalo na to, ze ma problem: Chana. Chan byl pozyteczny, owszem. Nie ulegalo watpliwosci, ze jako znakomicie wyszkolony zabojca eliminowal wyznaczone cele sprawniej od innych, ale nawet ten wyjatkowy talent bladl w porownaniu z zagrozeniem, jakie teraz stwarzal. Nie dawalo mu to spokoju od chwili, gdy Chan po raz pierwszy zawiodl, pozwalajac Bourne'owi uciec. Bylo w tym cos nieprawidlowego, obcego, cos, co tkwilo mu w gardle jak osc. Probowal ja odkrztusic, probowal przelknac, ale nie mogl. Podczas ostatniej rozmowy z Chanem uzmyslowil sobie, ze trzeba go niezwlocznie zlikwidowac. Nie mogl dopuscic, zeby ktorys z nich przeszkodzil mu w akcji w Reykjaviku. Bourne czy Chan, teraz to juz wszystko jedno. Obaj byli rownie niebezpieczni.
Wszedl do kawiarni za rogiem brzydkiego nowoczesnego gmachu kliniki i usmiechnal sie do mezczyzny, ktory powital go lekkim skinieniem glowy.
– Przepraszam, Peter. – Usiadl przy stoliku.
Doktor Peter Sido uspokoil go gestem reki.
– Nie ma za co, Stiepanie. Wiem, ze jestes bardzo zajety.
– Ale nie na tyle, zeby zrezygnowac z poszukiwan doktora Schiffera. – I dzieki Bogu! – Sido dodal smietanki do kawy. – Naprawde nie wiem,