dygnitarze. Wyprobowano mikrofony, kamery zaczely transmisje na zywo. Prezydent Stanow Zjednoczonych stanal na mownicy jako pierwszy. Byl wysokim, przystojnym mezczyzna o wydatnym nosie i oczach przypominajacych slepia psa lancuchowego.

– Obywatele swiata! – rozpoczal silnym, dzwiecznym glosem wycwiczonym w wielu zwycieskich kampaniach wyborczych, wygladzonym na konferencjach prasowych i uszlachetnionym podczas licznych rozmow w cztery oczy w Ogrodzie Rozanym i Camp David. – Nadszedl wielki dzien dla pokoju i miedzynarodowej walki o wolnosc i sprawiedliwosc przeciwko silom przemocy i terroryzmu. Dzisiaj po raz kolejny stajemy przed wielkim dylematem historii. Czy pozwolimy, by ludzkosc stoczyla sie w mrok, ogarnieta strachem i bratobojcza wojna, czy tez zjednoczymy sie i zadamy ostateczny cios naszym wrogom, gdziekolwiek by sie skryli?

Sily terroryzmu – ciagnal – sprzysiegly sie przeciwko nam. Nie ludzmy sie! Terroryzm jest wspolczesna hydra, bestia o wielu lbach. Jednak uswiadamiajac sobie z cala jasnoscia trudy obranej przez nas drogi, nie zboczymy z niej i nie zaprzestaniemy wspolnych wysilkow w walce pokoj. Tylko zjednoczeni zdolamy pokonac wieloglowego potwora. Tylko zjednoczeni mamy szanse uczynic swiat bezpiecznym dla nas i naszych dzieci.

Kiedy zakonczyl przemowe, gruchnely gromkie brawa. Po nim przed mikrofonem stanal prezydent Rosji, ktory powiedzial mniej wiecej to samo. Znowu rozlegly sie gromkie brawa. Czterej arabscy przywodcy, choc w nieco bardziej mglistych slowach, jeden po drugim takze wskazali na palaca potrzebe zjednoczenia sil, aby wyplenic terroryzm raz na zawsze.

Nastepnie przywodcy odpowiadali przez kilka minut na pytania dziennikarzy, po czym cala szostka stanela razem, pozujac do zdjec. Byl to wspanialy widok, niezapomniany, gdy wszyscy chwycili sie za rece i uniesli je wysoko w bezprecedensowym akcie symbolizujacym solidarnosc Zachodu ze Wschodem.

Ludzie opuszczali plyte lotniska w radosnym nastroju. Nawet najbardziej sceptycznie nastawieni dziennikarze i fotoreporterzy przyznali, ze szczyt rozpoczal sie bardzo optymistycznym akcentem.

– Czy zdaje pan sobie sprawe, ze to juz trzecia para lateksowych rekawiczek?

Stiepan Spalko siedzial przy poplamionym krwia stole na krzesle, na ktorym dzien wczesniej siedziala Annaka. Przed nim lezala kanapka z bekonem, salata i pomidorem, ktora polubil podczas dlugich okresow rekonwalescencji miedzy operacjami, jakim poddal sie w Stanach Zjednoczonych. Sandwicz spoczywal na talerzu z delikatnej porcelany, a obok stal krysztalowy kieliszek napelniony przednim bordeaux.

– Niewazne. Robi sie pozno. – Postukal w szybke chronometru na swoim nadgarstku. – Wlasnie uswiadomilem sobie, panie Bourne, ze nasza zabawa dobiega konca. Czuje sie w obowiazku powiedziec panu, jaka ogromna przyjemnosc sprawil mi pan tej nocy. – Rozesmial sie zgrzytliwie. – Czego, obawiam sie, nie moze pan powiedziec o mnie.

Przecial kanapke na dwa rowne trojkaciki dokladnie wedlug zalecen. Podniosl jeden z nich, ugryzl i zul powoli, ze smakiem.

– Wie pan, panie Bourne? Sandwicz z bekonem, salata i pomidorem jest do niczego, o ile bekon nie zostal swiezo ugotowany i pociety na odpowiednio grube plastry.

Przelknal kes, odlozyl kanapke, podniosl krysztalowy kieliszek i przeplukal usta lykiem bordeaux. Potem odsunal krzeslo, wstal i podszedl do fotela dentystycznego, na ktorym siedzial unieruchomiony Jason Bourne. Jego glowa spoczywala bezwladnie na piersiach, a podloge w promieniu pol metra od niego pokrywaly plamy krwi.

Klykciem zakrzywionego palca Spalko uniosl mu glowe. Oczy Bourne'a, metne od wielogodzinnych tortur, byly podkrazone i zapadniete, a twarz blada, jakby odplynela z niej cala krew.

– Zanim odejde, musze podzielic sie z panem ironia calej sytuacji. Godzina mojego triumfu jest juz blisko. I nie ma najmniejszego znaczenia, ze nic mi pan nie powiedzial. Liczy sie tylko to, ze jest pan tutaj w bezpiecznym miejscu i nie moze mi pan w zaden sposob zagrozic. – Rozesmial sie. – Jaka straszliwa cene zaplacil pan za milczenie! I na co to

wszystko, panie Bourne? Na nic!

Chan zobaczyl straznika stojacego w korytarzu przy windzie i ruszyl w kierunku drzwi na klatke schodowa. Przez wzmocniona druciana siatka szybe spostrzegl dwoch uzbrojonych ochroniarzy palacych papierosy i rozmawiajacych przy schodach. Co pietnascie sekund jeden z nich wygladal na korytarz. Klatka schodowa byla zbyt dobrze strzezona.

Zawrocil. Idac przez korytarz spokojnym, niespiesznym krokiem, wydobyl pistolet pneumatyczny, ktory kupil od Oszkara. Gdy tylko wartownik go zauwazyl, Chan uniosl bron i wystrzelil. Nasaczone substancja chemiczna ostrze lotki wbilo sie w szyje i nieprzytomny mezczyzna osunal sie na ziemie.

Chan zerwal sie do biegu. Zaciagal wlasnie bezwladne cialo ochroniarza do meskiej toalety, gdy przed nim wyrosl drugi straznik z pistoletem maszynowym wymierzonym prosto w jego piers.

– Stac! – krzyknal. – Rzuc bron na podloge i trzymaj dlonie tak, zebym je widzial.

Chan wykonal polecenie. Kiedy unosil rece, nacisnal sprezynowy mechanizm ukryty pod mankietem. Ochroniarz zlapal sie za gardlo. Poczul cos jakby uzadlenie osy. Ale nagle odkryl, ze nic nie widzi. Byla to jego ostatnia mysl.

Chan zaciagnal oba ciala do toalety, a potem wcisnal guzik windy. Chwile pozniej rozsunely sie podwojne drzwi. Chan wsiadl do kabiny i nacisnal trojke. Winda ruszyla w dol, kiedy jednak minela czwarte pietro, stanela, zatrzymujac sie na polpietrze. Wcisnal kilka innych guzikow, bez skutku. Winda utknela, bez watpienia nieprzypadkowo. Wiedzial, ze ma niewiele czasu, by wydostac sie z pulapki, jaka zastawil na niego Spalko.

Wspiawszy sie na porecz biegnaca wokol trzech scian kabiny, siegnal do klapy wlazu. Wlasnie mial ja otworzyc, gdy cofnal reke i przyjrzal sie jej blizej. Co to za metaliczny odblask? Wyjal miniaturowa latarke, w ktora zaopatrzyl go Oszkar, i poswiecil na srubke w jednym z rogow. Byla obwiazana miedzianym drutem. Kolejna pulapka! Gdyby Chan uniosl klape wlazu, zdetonowalby ladunek wybuchowy umieszczony na dachu windy.

Wtem nagle szarpniecie zrzucilo go z poreczy i winda runela z loskotem w dol.

Zadzwonil telefon. Spalko odebral i wyszedl z pokoju przesluchan. Poczul na twarzy cieplo slonca wlewajacego sie przez okna do sypialni.

– Tak?

Glos w sluchawce, slowa przyspieszajace mu puls. Jest tutaj! Chan! Zacisnal piesc. Teraz mial ich obu. Rozkazal swoim ludziom obstawic drugie pietro, potem zadzwonil do dyzurki i zlecil uruchomienie alarmu przeciwpozarowego, aby ewakuowac z budynku caly cywilny personel Humanistas. Niespelna dwadziescia sekund pozniej rozlegl sie jek syreny. Wszyscy w calym gmachu opuscili swoje biura, wyszli na klatki schodowe, skad zostali odeskortowani na ulice. Do tego czasu Spalko zdazyl zadzwonic do szofera i pilota, ktoremu kazal przygotowac odrzutowiec czekajacy w hangarze Humanistas na lotnisku Ferihegy. Zgodnie z wczesniejszymi instrukcjami maszyna byla zatankowana i po przegladzie, a plan lotu zostal przeslany do wiezy.

Przed powrotem do pokoju przesluchan musial wykonac jeszcze jeden telefon.

– Chan jest w budynku – oznajmil, gdy Annaka podniosla sluchawke. – Siedzi uwieziony w windzie. Poslalem ludzi, zeby zajeli sie nim, na wypadek gdyby zdolal uciec, ale ty znasz go najlepiej. – Kiedy odpowiedziala, mruknal twierdzaco. – Spodziewalem sie tego. Rob, jak uwazasz. Daje ci w tej sprawie wolna reke.

Otwarta dlonia Chan uderzyl guzik postoju awaryjnego, ale nic sie nie stalo, winda wciaz mknela w dol. Uzywajac jednego z narzedzi od Oszka- ra, pospiesznie zdjal obudowe panelu sterujacego. Wewnatrz klebilo sie od kabli, ale od razu zorientowal sie, ze przewody do hamulca bezpieczenstwa zostaly odlaczone. Zamknal przerwany obwod. Rozlegl sie metaliczny zgrzyt i kabina zatrzymala sie z silnym szarpnieciem. Utkwiwszy miedzy drugim i trzecim pietrem, Chan wstrzymal oddech i pracowal dalej przy kablach.

Na drugim pietrze ludzie Spalki dotarli do zewnetrznych drzwi windy. Otworzyli je kluczem awaryjnym, uzyskujac dostep do szybu. Nad ich glowami widac bylo poszycie wagonika. Mieli rozkazy; wiedzieli, co robic. Dobyli pistoletow maszynowych i otworzyli zmasowany ogien, ktory poszatkowal podloge kabiny tak, ze oderwala sie i runela w dol. Nikt nie mogl przezyc takiego ostrzalu.

Chan przylgnal do sciany szybu za drzwiami wagonika i obserwowal, jak rozharatana podloga odrywa sie od kabiny. Przed rykoszetami pociskow chronily go zarowno drzwi, jak i sam szyb. Chwile wczesniej poprzelaczal kable w panelu w taki sposob, ze udalo mu sie rozsunac drzwi na tyle, by przecisnac sie na zewnatrz. Z rozlozonymi szeroko ramionami i nogami wspinal sie wlasnie na dach wagonika, gdy posypal sie grad kul.

Teraz, w gluchej ciszy, ktora zalegla po kanonadzie, uslyszal bzyczenie, jakby roj os wylecial z gniazda. Podniosl wzroki zobaczyl dwie liny zrzucane w glab szybu. Chwile pozniej dostrzegl spuszczajacych sie po nich dwoch uzbrojonych po zeby straznikow.

Jeden zauwazyl go i nakierowal na niego pistolet maszynowy. Chan wystrzelil ze swojego pistoletu

Вы читаете Dziedzictwo Bourne'a
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату